sobota, 17 listopada 2012

Teatralizacja życia na przykładzie ślubu


            Wróciłem właśnie ze ślubu mojego starego znajomego. I choć zdarzyło mi się już kilka razy w życiu uczestniczyć w tego typu uroczystościach, jako że wielu moich znajomych zmieniło stan cywilny, dziś nagle uderzyła mnie rzecz niby oczywista – teatralizacja tego wydarzenia. Bo wszak ślub bierze się wobec innych, jest on wydarzeniem społecznym, wiążą się z nim określone skutki formalno-prawne itd. itp.
            Co takiego wyjątkowego było w dzisiejszej ceremonii? Ano nic z wyjątkiem faktu, że w związek małżeński wstępowały dwie osoby wykonujące zawód aktorski.
            Wszystko zaplanowane było prosto i bezpretensjonalnie. Ceremonia w Urzędzie Stanu Cywilnego, państwo młodzi w prostych i klasycznych strojach bez ekstrawagancji czy przepychu, tak samo goście.
            Tyle, że w pewnym momencie pojawić się musi przysięga małżeńska. Jakby więc nie było, jest to wystąpienie publiczne. Co więcej, wystąpienie, którego audytorium stanowią w dużej części ludzie związani tak czy inaczej z teatrem. Kiedy mój znajomy zaczął powtarzać czytany przez urzędniczkę tekst (jako, że jest aktorem poważnie traktującym każde zadanie, z pewnością przećwiczył go wcześniej w te i w wte), zaczął łamać mu się głos i po chwili dla wszystkich było jasne, że walczy z histerycznym śmiechem. W teatrze o takiej sytuacji mówi się: aktor się zgotował. Innymi słowy nie wytrzymał presji i jak najbardziej prywatnie parsknął śmiechem w scenie, w której z całą pewnością nie powinno go być. Właśnie to się wydarzyło w tym momencie w Pałacu Ślubów. Jako, że takie rzeczy są niezwykle zaraźliwe, zgotowała się zaraz i panna młoda. Słowem, oboje toczyli na oczach zgromadzonych widzów walkę o to, aby nie parsknąć wzbierającym w nich śmiechem, co powodowało wiele niezamierzonych pauz oraz niezwykłą wesołość na sali.
            Ciekawe. Jestem pewien, że każde z nich w sytuacji grania, czy to na deskach scenicznych, czy na planie filmowym, byłoby w stanie szybko zwalczyć pokusę zgotowania się. Tutaj jednak – w sytuacji występowania w roli samego siebie – okazało się to zadaniem niemal niewykonalnym.
Kiedy udało się wreszcie przebrnąć przez formułkę przysięgi małżeńskiej, urzędniczka dopełniła reszty ceremonii i nadszedł moment, w którym pan młody może pocałować pannę młodą. Jak wszystko inne, tak i pocałunek pary młodej był czymś naturalnym, spontanicznym i przez to ujmującym. Kiedy dobiegł końca, rozległa się burza oklasków i okrzyków (jak po dobrej premierze). Ktoś zawołał: „Bis!”, po czym para młoda nie myśląc długo powtórzyła pocałunek. Czy można sobie wyobrazić bardziej teatralną sytuację?
Kiedy mówimy: „teatralny” w domyśle dodajemy zazwyczaj: „sztuczny”, „fałszywy”, „zagrany” etc. Czym jednak tak naprawdę różni się sytuacja teatralna od tej „prawdziwej”?
Życie każdego człowieka na płaszczyźnie społecznej to odgrywanie ról, najczęściej narzuconych z góry. Z reguły nikt nie ma świadomości tego, że gra, że co chwila jest wpychany w tę lub inną rolę przez kontekst sytuacyjny. I oto pierwsza różnica – aktor w teatrze, jakby się nie zatracił w kreowanej na scenie postaci, zawsze ma świadomość, że to jednak postać. Co więcej, on tę postać żmudnie najpierw buduje, mając po temu czas i narzędzia. W prawdziwym życiu rzadko to się zdarza, aby ktoś do tego stopnia był w stanie panować nad tym w jaki sposób funkcjonuje wobec innych. Druga różnica. Rola na deskach zawsze jest czymś przećwiczonym, gdzie nie ma miejsca na przypadek i brak spójności. Nawet improwizacja odbywa się zawsze w ramach określonych przez sposób funkcjonowania postaci. W życiu – dokładnie na odwrót. Nie mamy narzędzi, aby świadomie odgrywać role, w jakich zostaliśmy – często wbrew sobie – obsadzeni. Trzecia różnica. Można by tak jeszcze długo. Jednak przyjemność znajdowania kolejnych analogii i różnic zostawiam już czytelnikom.
Nie mamy możliwości kontrolowania naszych działań. Jeżeli panujemy nad czymkolwiek (a z reguły tylko nam się tak wydaje), to nad jednym lub najwyżej kilkoma konkretnymi elementami naszej społecznej roli, nie zauważając, że i tak nie mamy najmniejszego wpływu na całość tejże, bo nie jest w naszej mocy jej skonstruowanie od początku do końca.

czwartek, 1 listopada 2012

Niewiara w śmierć


            Wszyscy kiedyś umrzemy. Każdy to wie, ale nikt w to nie wierzy. Żyjemy tak jakbyśmy byli nieśmiertelni. Wszystko, co naprawdę ważne, odkładamy na nigdy nie nadchodzące „potem”.
            Dlaczego życie ludzi, którzy wyszli cało ze śmiertelnej choroby lub mieli doświadczenie śmierci klinicznej zmienia się tak radykalnie? Ponieważ zrozumieli oni, że umrą. Nie intelektualnie, lecz całymi sobą. Mieli doświadczenie własnej śmiertelności.
            Czego to doświadczenie uczy?
            Że dano nam konkretną, wymierną ilość czasu. I że jeżeli jesteśmy tutaj w jakimś celu, to trzeba go zacząć szukać już w tym momencie, bo w każdym „później” może być już za późno.
            Być może dlatego tak wielu różnych tradycjach duchowych istnieje szereg ćwiczeń, w których adepci wyobrażają sobie własną śmierć. Próbując do pewnego stopnia doświadczyć tego faktu: że prędzej czy później to nastąpi, że to co znamy jako nasze życie dobiegnie końca.
            Uciekamy przed tą świadomością. Uciekamy jak tylko się da. To naprawdę aż niezwykłe, kiedy człowiek uświadomi sobie, jak wiele energii wkłada w to, aby nie wiedzieć tak oczywistej rzeczy: że umrze.