poniedziałek, 16 marca 2015

Przestroga sprzed 84 lat

Zamieszczam tu tekst dotyczący "Opowieści Lasku Wiedeńskiego" von Horwatha, które reżyseruję w olsztyńskim teatrze. W najbliższy piątek premiera. A póki co garść moich przemyśleń, do których impuls stanowił ten dramat i teatralna praca nad nim:

Tekst Horwatha jest przestrogą. Tym bardziej przejmującą, że dopowiedzianą przez historię. Pisana na początku lat 30. sztuka oddaje stan ducha społeczeństwa austriackiego tuż przed dojściem Nazistów do władzy w Niemczech. To swoista wiwisekcja życia wewnętrznego tych ludzi. Zwyczajnych jak my, mających swoje problemy i tak samo jak my obecnie borykających się ze skutkami kryzysów ekonomicznych wstrząsających światem Zachodu. Można śmiało założyć, że im większe podobieństwo między tym, co się dzieje teraz w nas a co działo się w tamtym społeczeństwie – tym realniejsza groźba, że wszystko znowu potoczy się w podobnym kierunku. Naprawdę, czuć zimny dreszcz na plecach obcując z „Opowieściami Lasku Wiedeńskiego”.
     Żadna z postaci naszej opowieści nie ma poczucia, że krzywdzi innych. Im więcej zła wyrządza, tym bardziej sama czuje się ofiarą. W swoim poczuciu robi wiele dla dobra kogoś innego. Im więcej tego „robienia dobra”, tym większe spustoszenia wokół. Bezradność egoisty wobec niemożności wyjścia poza pancerz własnego ego.
     Nie potrafię poddać tych postaci łatwym ocenom. Nie chcę. Wiem, że sam wiele razy zachowuję się właśnie tak jak one – krzywdzę kogoś w poczuciu, że mu pomagam lub że powinienem tak czynić w imię wyższego celu (jakże często wyższy cel jest zakamuflowanym interesem własnym!). Tak zostałem wytresowany. Wszyscy zostaliśmy. Dlatego stanowimy doskonałe obiekty do manipulacji. Wystarczy zabrać nam ekonomiczne poczucie bezpieczeństwa, abyśmy zaraz zapomnieli, że ci wśród których przyszło nam żyć, to istoty ludzkie takie jak my.
     Mogę się buntować, ale nie mam żadnych szans w starciu ze społecznymi normami. Społeczeństwo dysponuje naprawdę szerokim wachlarzem represji: od odsunięcia się ode mnie najbliższych po odebranie mi możliwości zdobywania środków do życia.
     Każde działanie będzie tylko uruchomieniem kolejnego mechanizmu społecznego, znalezieniem się na z góry wyznaczonych pozycjach. Możliwości manewru istnieją wyłącznie z pozoru, w istocie nie są niczym innym jak projekcją ślepego umysłu.
     Jedyne co naprawdę mogę, to próbować zrozumieć. Dlaczego robię coś czego nie chcę albo dlaczego w jakiejś sytuacji nie uczyniłem tego, co powinienem.

Prawdziwe zrozumienie nie ma nic wspólnego z ciasnymi ograniczeniami ego. Przeciwnie – otwiera na doświadczenie tego, co zostało nam dane od samego początku: doświadczenie bycie człowiekiem.

sobota, 7 czerwca 2014

Zmiana kierunku w procesie rozwoju

                Jest taki moment w procesie rozwoju religii chrześcijańskiej, który od wielu lat jakoś nie przestaje mnie zajmować. Mówiąc z grubsza chodzi o IV wiek i nawrócenie Konstantyna, które spowodowało radykalną zmianę wszystkich aspektów fascynującego zjawiska, które nazywamy chrześcijaństwem.
                Oczywiście, edykty Konstantyna nie są jedyną przyczyną tej zmiany – i nie kończy się ona wyłącznie na nich. One jednak zmieniają kierunek rozwoju całego procesu. Zaś to, w jaki sposób go zmieniły, zdeterminowało dalszy proces kształtowania się tej religii.
                Myślę, że w procesie rozwoju chrześcijaństwa istnieją dwa najważniejsze momenty zwrotne: śmierć Jezusa oraz szereg działań zapoczątkowanych przez Konstantyna, które w efekcie doprowadziły chrześcijaństwo do przeobrażenia się w oficjalną ideologię wszystkich kolejnych władców Cesarstwa (krótki epizod związany z osobą Juliana Apostaty nie jest niczym więcej niż mało znaczącym przerywnikiem). Jeśli chodzi o to pierwsze, nasza wiedza jest zbyt skąpa, aby cokolwiek odpowiedzialnie próbować o tym pisać. Drugie zaś jest już bardzo dobrze udokumentowane.
                Na poziomie prawnym zmiana wprowadzona przez Konstantyna nie jest żadną radykalną rewolucją. Po prostu zrównuje on, będące do tej pory religią „nielegalną”, chrześcijaństwo z innymi – uznawanymi przez Cesarstwo Rzymskie. Od edyktu z 313 roku jeszcze długa droga do represyjnych ustaw Justyniana z VI w., które pozbawiały majątków a częstokroć i życia obywateli przynależących do podejrzanych kategorii pogan czy heretyków (to wtedy właśnie na stosach masowo zaczęli ginąć Manichejczycy). Oczywiście, Konstantynowi nigdy nie przeszłoby przez usta tak oczywiste dla Justyniana wyznanie na temat heretyków i pogan: „Dość im, że w ogóle żyją”. Nie w tym jednak rzecz.
                Co tak naprawdę wydarzyło się za panowania Konstantyna? Religia dotąd prześladowana przez państwo stała się religią oficjalnie przez to państwo faworyzowaną. Miało to szereg bardzo istotnych – i jak się z czasem okazało nieodwracalnych – konsekwencji. Z jednej strony przed chrześcijanami stanęły otworem drzwi do kariery  na dworze cesarskim i nie tylko. Ich wiara nie była już powodem do strachu o własne życie. Przeciwnie, stała się wielkim atutem w państwie rządzonym przez wielkiego tej wiary orędownika. Z drugiej strony jednak religia, która dotąd zdecydowanie sytuowała się poza ziemskim porządkiem, stała się tego porządku częścią – i odtąd zaczęła zrastać się na dobre z organizmem cesarstwa. Stając się elementem państwa, chrześcijaństwo stało się też nieodłączną składową polityki. Tworząca się hierarchia biskupów i ich podwładnych (w dużym stopniu wzorowana na rzymskim aparacie urzędniczym) nie była już gronem nauczycieli mających przekazywać nauki Chrystusa. W coraz większym stopniu ludzie ci stawali się lokalnymi politykami, używającymi swych stanowisk do osiągania konkretnych politycznych (a przy okazji także osobistych) korzyści.  Nie trzeba było długo czekać, aż polityka wkroczyła i do teologii. A nad ludźmi uznanymi za heretyków zaczęło krążyć widmo czegoś znacznie groźniejszego niż wykluczenie ze wspólnoty wiernych.
                Zmiany bardzo szybko zaczęły być widoczne. Masy ludzi widząc co się dzieje zaczęły uciekać na pustynie Egiptu, Syrii i Palestyny, w poszukiwaniu bardziej autentycznego doświadczenia duchowego. Czymże innym jak nie kontestacją oficjalnego porządku był cały rodzący się ruch monastyczny? I ileż okrutnej ironii zawiera się w fakcie, że ci sami ludzie, którzy znaleźli się na pustyni w odruchu buntu przeciwko gorszącej symbiozie ich religii z Rzymskim Molochem, zostali potem sprytnie wykorzystani do celów jak najbardziej politycznych, kiedy to podpuszczeni przez Cyryla aleksandryjskiego, dopuścili się okrutnego mordu na Hypatii.
                I to jest chyba najbardziej jaskrawy przejaw przewartościowania, jakie w tak krótkim czasie dokonało się w chrześcijaństwie. Religia, która piętnowała zabicie człowieka jako najcięższy i najbardziej absurdalny grzech przeobraziła się niepostrzeżenie w religię, która czyni z zabijania jedno z narzędzi swojego rozwoju.

                Przerażająca metamorfoza.

środa, 5 marca 2014

Zrozumieć drugą osobę

                W pewnej tradycji powiada się, że prawdziwie kogoś zrozumieć to tyle, co się z nim zgodzić. W pierwszym momencie takie stwierdzenie może się wydać absurdalne. Pojawia się masa obiekcji: jak to, mam się zgodzić z X-em, tym idiotą? Mam mu przytaknąć, kiedy sadzi swoje głupoty? Albo: przecież Y nie wie, o czym mówi. To dyletant, nieświadomy swojej ignorancji. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność.
                Jak zwykle jednak, zanim zaczniemy wydawać gotowe sądy na temat innych, należałoby zacząć od siebie. Dlaczego uważam X-a za idiotę, zaś Y-ka za dyletanta? Może po prostu dlatego, że myślą inaczej niż ja? Czyli – jeśli się nad tym głębiej zastanowić – milcząco zakładam jako oczywistość, że tylko ja myślę „właściwie” i każdy, kto mojego sposobu rozumowania nie podziela, z założenia się myli. I na czym właściwie opiera się takie założenie? Na logicznych przesłankach? Nie, wyłącznie na moim zadufanym w sobie „ego”.
                Rozumienie drugiej osoby nie jest procesem, w którym punkt wyjścia stanowię „ja”. Wręcz przeciwnie. Ono zaczyna się właśnie w tej drugiej osobie, w moim wysiłku przeniknięcia do jej wnętrza. To jest początek, bez tego nic nie będzie możliwe. Próbuję wczuć się w drugiego człowieka, nie przyjmując tej zwodniczej perspektywy, która tak często powoduje we mnie złudzenie, że przecież wiem doskonale, co się w nim dzieje, bo go „znam”.
                Nie wiem nic. A to, co myślę, że „znam”, to jedynie moje projekcje – często własne wady, które jestem w stanie dostrzec tylko na zewnątrz, w innej osobie.
                Tak więc nic nie wiem. Nic nie zakładam z góry. Zaczynam badać, obserwować: „Dlaczego powiedział to, co powiedział?” „Z jakich emocji wynikają te słowa?” „Jakie doświadczenie spowodowało takie a nie inne słowa, działania, reakcje?”
                I wtedy czasem wydarza się taki rzadki moment, kiedy zaczynam r o z u m i e ć. Kiedy na krótką chwilę udaje mi się przeniknąć do czyjegoś wnętrza i odczuć wszystko, tak jak odczuwa ta osoba. Zobaczyć rzeczy jej oczyma. Zobaczyć s i e b i e jej oczyma.
I wtedy znikają wszystkie z góry założone „oczywistości”. Co pozostaje? Dwie ludzkie istoty naprzeciwko siebie.


środa, 25 grudnia 2013

Bezinteresowność


                Ileś lat temu pewien mój znajomy wraz z grupą ludzi postanowił wypracować działanie zainspirowane „Czuwaniami”, praktykowanymi swego czasu przez Jacka Zmysłowskiego i jego współpracowników. Chodziło o zbudowanie struktury działań, dającej możliwość doświadczenia dziania się tu-i-teraz człowiekowi bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Po wielu miesiącach pracy nadszedł wreszcie moment, w którym mój znajomy i jego ekipa postanowili praktycznie sprawdzić, czy to, do czego wspólnie doszli, będzie faktycznie działało z ludźmi z „zewnątrz”. Dali ogłoszenie do prasy, wyznaczyli terminy i czekali na zgłoszenia. Odpowiedziało koło dwudziestu osób. Byli to głównie młodzi ludzie, studenci i licealiści.
Znajomy postanowił zaprosić także i mnie do wzięcia udziału w jednym z dwóch planowanych wydarzeń.
                Podobnie jak w „Czuwaniu”, grupa pracujących wcześniej wspólnie osób miała za zadanie niepostrzeżenie prowadzić wszystkich uczestników przez ustrukturowiony proces fizycznych działań. Zero mówienia. Żadnego tłumaczenia reguł. Po prostu każdy podąża za tym, co się dzieje, w taki sposób, w jaki to pojmuje. Struktura była bardzo dobra – uczestnicy, mimo iż w większości nie mieli wcześniejszych doświadczeń z tego typu parateatralnymi technikami, bez wahania odpowiadali na działania proponowane przez liderów. Wspólnie budowaliśmy proces, przez który razem przechodziliśmy, doświadczając tego, co niepotoczne. Całość trwała nieco ponad godzinę. Kiedy już się skończyło, nastąpiła krótka przerwa, po której uczestnicy zostali poproszeni o podzielenie się swoimi wrażeniami.
Czuć było, że dla każdego z nich to, czego właśnie doświadczył, stanowiło ważne przeżycie. Wszyscy jednak na różne sposoby żalili się na to samo – że nie czuli się w pełni „kompetentni”, w związku z czym nie potrafili robić „dobrze” wszystkich działań. Że gdyby była możliwość uczestniczenia w tym jeszcze raz, byliby już bardziej „przygotowani” i wszystko poszłoby „lepiej”. Miałem wrażenie, że pomiędzy tym, co czują a myślą zachodzi konflikt. Coś w nich docenia wyjątkowość i niepowtarzalność niedawnego przeżycia, podczas gdy intelekt nie jest w stanie ani trochę tego pojąć.
                Wszak cała istota tego wydarzenia polegała na jego niepowtarzalności. Na byciu tu-i-teraz, na uważnym budowaniu wspólnego procesu. Lecz nasz współczesny intelekt domaga się „osiągnięć”.
                W codziennym życiu nie potrafimy skupić się na samym procesie. Jest on co najwyżej drogą do założonego z góry celu. Jesteśmy ślepi na to, co się wydarza. Widzimy tylko projekcje własnych oczekiwań bądź lęków. Zaś ich realizacje to jedyne zdarzenia, które jesteśmy w stanie dostrzec.
                Zatraciliśmy bezinteresowność. Nie chodzi mi tylko o kontakty międzyludzkie, w których tak często dominuje coś w rodzaju wzajemnej wymiany świadczeń lub wykorzystywanie kogoś do własnych celów. Chodzi mi o to, jak przeżywamy swoje życie. Wychodzimy się przejść, bo przy okazji mamy coś do załatwienia. Robimy coś, bo ktoś tego od nas oczekuje. Nie robimy czegoś, bo nas to nie interesuje. Słuchamy muzyki, którą znamy, bo chcemy powtórzyć przyjemne doznania, jakich doświadczyliśmy słuchając jej kiedyś po raz pierwszy. Kiedy z kim się spotykamy „odfajkowujemy” to jako wypełnione zadanie z listy – spotkałem się z Iksem, podtrzymałem nasze relacje socjalne, na jakiś czas mam spokój.
                Co to znaczy być bezinteresownym? Myślę, że oznacza to przede wszystkim widzenie rzeczy takimi jakie są. Kiedy widzę jakąś osobę naprzeciwko mnie (bardzo rzadko w naszym życiu wydarza się takie prawdziwe naprzeciwko) nasłuchuję, chcę zrozumieć co się wewnątrz niej dzieje. Nie dlatego, że czegoś się po tym spodziewam. Słucham, ponieważ jestem obecny. Bycie obecnym zawsze oznacza wyjście ku – komuś lub czemuś. Tylko w ten sposób mogę doświadczać czegokolwiek. Projekcje nie są doświadczeniem, tak jak nie są nim strumienie skojarzeń mylone przez nas notorycznie z myślami.

                Jak być obecnym? Jak nie dać się zwieść wpojonemu od dzieciństwa nawykowi osiągania celu? Jak otworzyć się na doświadczanie samego procesu?

czwartek, 15 sierpnia 2013

Smutek

                To był bardzo intensywny czas dla wszystkich osób, które tam były. Grupa kilkunastu osób, które spotkały się na północy Francji w starym domu, wśród pól, aby pracować. Osoby z różnych krajów, wywodzące się z kilku różnych kultur. Każdy przywiózł ze sobą swoje ograniczenia, swoje nawyki, swoje schematy postrzegania świata, swój opór. I ten sam, być może nieosiągalny, cel: choć przez krótki czas być w stanie pracować jak człowiek, człowiek w pełni – nie w cudzysłowie. Kilkoro bardziej doświadczonych osób, w większości starców. I na pierwszym planie – praca.
                Medytacja, praca fizyczna, dzielenie się wrażeniami i Ruchy – niezwykle trudne w nauce tańce, bardzo wymagające, bo niemożliwe do wykonania bez pełnej współpracy między myśleniem, czuciem i ciałem.
                Wysiłek rodzi potrzebę odreagowania. Jest na to krótki moment po tym, jak skończyliśmy Ruchy, a jeszcze nie zaczęto przygotowań do kolacji. Spotykamy się w grupkach, rozmawiamy, popijamy kalwados albo przywiezioną z Polski wódkę.
                Drugiego lub trzeciego dnia, podczas kolacji, nagle zjawia się we mnie dziwny i niezrozumiały smutek. Próbuję przyjrzeć mu się, odnaleźć skojarzenie lub emocję, które mogły go wywołać. Ale on przybył jakby znikąd. Nie łączy się z niczym, co się teraz dzieje, nie reaguje, nie zmienia się. Jest wciąż ten sam, choć z minuty na minutę coraz trudniejszy do zniesienia. Zwykłe emocje pojawiają się i znikają, gdzieś na powierzchni, w odpowiedzi na to, co ktoś mówi albo na skojarzenie, które akurat pojawiło się pod wpływem jakiegoś bodźca. A ten smutek trwa gdzieś w głębi, nie dotknięty przez żadną z tych emocji, żadne ze skojarzeń, żaden z bodźców wciąż oddziałujących na to, co nazywam „mną”. Trwa nieporuszony, wciąż z tą samą intensywnością. Siedzący obok sąsiad nachyla się do mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że tak. Po chwili znów zadaje to samo pytanie. Próbuję więc szczerze opisać, co się we mnie dzieje. Stwierdzam, że być może to efekt wywołany przez alkohol, który piłem tuż przed kolacją. Sąsiad kiwa głową i widzę w jego oczach, że wie, o czym mówię.
                Następnego dnia budzę się i od razu czuję, że smutek wciąż jest we mnie. Nawet jeszcze większy i bardziej intensywny niż wczoraj. Próbuję z nim być, ale momentami nie daję rady. Co jakiś czas powstrzymuję łzy, chociaż naprawdę nie mam żadnego powodu do płaczu. Mam ochotę uciekać od ludzi, czuję się jakbym stał przed nimi nagi.
                Po południu rozmowa z nauczycielem. Po długim czasie milczenia i próbach uspokojenia siebie, udaje mi się w końcu jako tako opisać mój stan. „Coś w tobie czuje, że nie jest takie, jakim być powinno” – słyszę. – „Alkohol mógł pomóc coś otworzyć. Coś, co normalnie od wczesnego dzieciństwa było zamknięte.”
Rzeczywiście, jest w tym smutku dziwna radość. Czuję, że jest on o wiele bardziej prawdziwy niż moje emocje: strach, nienawiść z jednej, ekscytacja, sympatia z drugiej strony. Nie jest on emocją, nie jest reakcją. Jest uczuciem. Czymś bardzo ludzkim. I nieobecnym w nas przez większą cześć mechanicznie wiedzionego życia.
Radość widzenia – czym się jest. Bez oceniania. Bez reagowania (choć intelekt już przebiera nogami, aby coś z tym „zrobić”). Bez utożsamiania się.

Ten we mnie, który patrzy. Jego bezstronne spojrzenie. 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Bycie w sobie

                Wykonałeś jakąś czynność kilka sekund temu. Na przykład umyłeś zęby. Wiesz o tym. Ale nie pamiętasz. Nie masz konkretnego wspomnienia. Ale wiesz, że je dopiero co myłeś – czujesz w ustach świeży smak pasty. Zakładasz więc, że to zrobiłeś. Być może za moment usłużna maszynka intelektu spreparuje odpowiednie wspomnienie. Będzie mgliste, pozbawione jakichkolwiek zmysłowych elementów, ale będzie. Uratuje twoje złudzenie bycia świadomą osobą przed nieprzyjemną konfrontacją z pewnym niewygodnym faktem: nie potrafisz pamiętać siebie. Nie ma cię w tym, co robisz przez większą część twojego życia. Nie istniejesz.
                Moja babcia, kiedy była już bardzo wiekową osobą, zaczęła mieć wspomnienia ze zdarzeń, w których nigdy nie mogła uczestniczyć. Pamiętam, że dziwiło to i drażniło mojego ojca. Ale tak naprawdę zadziałał w niej ten sam mechanizm, który działa w nas przez całe życie.
                Często wiemy, że coś zrobiliśmy – wynika to z naszej wiedzy o przeszłości – ale nie pamiętamy tego. Mamy jakieś mgliste niby wspomnienia, ale gdyby ktoś nas zapytał na przykład jak byliśmy ubrani tego dnia albo jaka była pogoda, nie potrafilibyśmy odpowiedzieć. W stanie hipnozy owszem bylibyśmy sobie w stanie opisać każdy detal tamtej sytuacji, włącznie z tym, jakie słowa kto powiedział w którym momencie, jak wyglądała przestrzeń, gdzie co stało itp.
                O co tutaj chodzi? Skoro te wspomnienia są zmagazynowane gdzieś w mojej świadomości, czemu nie mam do nich dostępu (albo inaczej – do jednych nielicznych mam, a do innych – bardziej licznych – nie mam?).
                Po kolei.
                Te wspomnienia, które są prawdziwymi wspomnieniami, te, które wciąż są w nas czymś żywym, tak że potrafimy przywołać nie tylko fakty z przeszłości, ale również kolory, smaki, zapachy – i to z całą intensywnością ówczesnego ich doświadczenia – dotyczą najczęściej dzieciństwa. Dlaczego?
                Pamiętamy te momenty, w których że tak powiem byliśmy obecni w sobie. Byliśmy świadomi. A takich momentów mamy w życiu bardzo niewiele. A jeśli już mamy, to najczęściej wiążą się z dzieciństwem, kiedy nie do końca jeszcze staliśmy się dobrze wytresowanymi automatami.
                Co więc się dzieje przez pozostałą część naszego funkcjonowania? Ciekawe pytanie, prawda? Można je sformułować jeszcze bardziej dobitnie: „Gdzie jestem, kiedy mnie nie ma?”

wtorek, 25 czerwca 2013

Maszynka zwana intelektem

                Idąc za abba Mojżeszem, egipskim pustelnikiem żyjącym w IV w. możemy porównać nasz intelekt do młyna, który nieustannie miele jakieś ziarno. Raz lepsze, raz gorsze, to już w dużym stopniu zależy od nas, od jakości wrażeń i myśli, jakich swej całości psycho-fizycznej dostarczamy. Przy czym ma ten młyn taką cechę szczególną, że nie może przestać mielić. A ziarna dobrej jakości – o ile w ogóle jest dostępne – nie wystarczy na długo, gdyż jest rzadkie i jego zdobycie dużo kosztuje.
            Proces skojarzeń toczy się w nas nieustannie. Nie ma sensu próbować go powstrzymywać, choć zapewne niejednego nachodzi taka pokusa po przeczytaniu jakiejś książki dotyczącej jogi (którą Cyboran w swoim wybitnym przekładzie „Jogasutr” Patańdżalego określa mianem „powściągnięcia zjawisk świadomościowych”). Skojarzenia produkowane są przez specjalnie do tego celu istniejący w nas aparat, który często zdarza nam się mylić z umysłem. Tymczasem naszego prawdziwego – wyższego – umysłu w życiu codziennym nie używamy wcale. Tak naprawdę, we współczesnych warunkach ludzkiej egzystencji, ów prawdziwy umysł skazany jest niejako na zejście do podziemia. Zazwyczaj nie może działać w nas bezpośrednio, gdyż już we wczesnym dzieciństwie tracimy z nim kontakt. Jedyne, co mu pozostaje, to komunikować się z nami za pośrednictwem nieświadomości. Myślę, że wystarczy chwilę uczciwie pomyśleć nad tym faktem, aby uświadomić sobie, jak chora i postawiona na głowie jest sytuacja, w której przyszło nam egzystować.
            Intelekt jak już się rzekło to maszyna. Jej zadaniem jest segregowanie odbieranych wrażeń i przetwarzanych wiadomości, nadawanie etykietek, wiązanie ich ze sobą (to właśnie jest proces skojarzeń), gromadzenie danych. Do tego służy i tę pracę wykonuje zazwyczaj doskonale. Problem jednak polega na tym, że z braku w nas prawdziwego umysłu (z którym gubimy relację i kontakt bardzo wcześnie w dzieciństwie), intelekt przejmuje jego funkcje. Rzecz jasna nie jest w stanie ich spełniać, dlatego nietrudno ujrzeć w tym niczym nieuzasadnioną uzurpację. Wiadomo jednak – natura nie znosi próżni.
            Intelekt nie potrafi myśleć. Cóż więc będzie robił, starając się przejąć na siebie funkcje nieobecnego w nas umysłu? Zacznie kojarzyć ze sobą różne etykiety w sposób czysto powierzchowny, tworząc ogromną ilość mniej lub bardziej dorzecznych kombinacji. Tak samo będzie ze sobą łączył wydzielone z większych całości fragmenty zmagazynowanej w nim wiedzy, informacje, czy dane zmysłowe. Na koniec całej tej skojarzeniowo-myślowej magmie spróbuje nadać pozory tworu spójnego logicznie. Łatwo prześledzić ten mechanizm w jakiejkolwiek teorii spiskowej, kiedy rozłoży się jej składowe na czynniki pierwsze, prześledzi jak w całkiem dowolny sposób były ze sobą łączone wycięte z kontekstu kawałki informacji, a następnie spajane na nowo w przypominającą kolaż kombinację. To przykład skrajny, dzięki niemu łatwiej ten mechanizm w ogóle zauważyć i zrozumieć. Gdybyśmy jednak w taki sam sposób spróbowali obiektywnie przeanalizować własne sądy, dajmy na to takie, które determinują nasze zachowanie wobec innych osób, jestem pewien, okazałoby się, że powstawały w sposób identyczny do opisanego wyżej.
            Ach, jakże niewygodna jest świadomość tego, jak to w nas działa. Jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić, żeby tylko być w stanie tego nie dostrzegać, nieprawdaż?