To bardzo stary tekst, opisujący pewne chyba dość powszechne doświadczenie. Przypomniałem sobie o nim niedawno. Przeczytałem i stwierdziłem, że nie mam zbyt wiele nowego do dodania w tej kwestii.
Traktat o samotności
I. Przestrzenie
samotności
- Samotność to pustka. Pustka, którą jestem ja sam.
- Doświadczenie Innego pod postacią pustki
zapośrednicza moje osamotnienie w przestrzeni między mną a Innym. Nazwijmy
ją przestrzenią obcości.
- Przestrzeń obcości jest dystansem. Dystans pozwala
dostrzec drugiego.
- Zjawia się niepokojące pytanie: „Czy drugi może być
postrzegany tylko pod postacią pustki?” Innymi słowy – czy postrzegając
Innego zawsze muszę widzieć tyko siebie samego, własną, wyobcowaną ze mnie
pustkę?
- I dwa następne pytania, dwa końce tego samego
sznura. Pierwsze: czy możliwe jest spotkanie z tamtym? Drugie: jak spotkać
w sobie własną obecność – nie oddzieloną?
- Spotkanie może się spełnić tylko jako przenikanie.
Wzajemne przenikanie poprzez przestrzeń obcości.
- Moja samotność unosi mnie gdzieś daleko od
drugiego. Przestrzeń obcości zasklepia się nad mym ciałem, pogrążonym w
potoku minut i godzin zmierzających donikąd.
- Czas formuje dystans w konkretne miary i
odległości. Wydaje się, że dzięki temu zawęża nieskończoną nieokreśloność
oczekiwania w konkretną i wymierną liczbę. Ale to tylko pozór. W
rzeczywistości to zawężenie oznacza twardą nieprzekraczalność pustki
teraźniejszego momentu. Jej dotkliwą namacalność.
- Coś pragnie się przez mnie wyartykułować. Mowie
jednak brakuje nakierowania i język zastyga bezradny, wpychając
niewypowiedziane słowa z powrotem do gardła.
- Słowa, które nie mogą wybrzmieć, zapadają gdzieś na
dno zamierających w bezruchu myśli i tak stopniowo stają się coraz
bardziej nieokreślone, aż w końcu rozmywają się zupełnie w
przezroczystości milczenia.
- Kiedy Inny objawia mi się w swej nieobecności,
przestrzeń obcości rozszerza się w nieskończoną próżnię.
- Jeśli jednak spełnia się spotkanie, to próżnia ta
nasyca się wewnątrz nas obu w tym – stającym się – momencie. I nawet, gdy
oddali się on w minione wspomnienie, nieobecność Innego będzie już czymś
żywym.
- Promień nakierowania przeszywający przestrzeń
obcości. Rozdziela się na dwóch jej krańcach: z jednej strony ja, z
drugiej – Inny.
- Współobecność. Między Innym a mną. Im większy
dystans, tym bardziej napięta. W końcu pustka między nami zaczyna
wibrować.
- Ale nakierowanie tylko powiększa oddalenie. Teraz
bowiem, gdy w mojej pustce objawia się Inny, jego nieobecność staje się
czymś niezwykle konkretnym , a przez to dotkliwym. Można powiedzieć, że
doznając Innego jako nieobecności zostaję wydany na łup pustki, która
właśnie rozwarła się we mnie.
- Rozdarcie staje się coraz większe. Jego granice
przebiegają wewnątrz mnie.
- Tak dokonuje się rozdzielenie, które sprawia, że
sam sobie jestem obcy.
- Oddzielony, staję się dla siebie Innym. W samym
sobie odkrywam przestrzeń obcości.
- To, co pozornie znajome, postrzegam teraz jako
obce. Nie rozumiem i nawet nie staram się zrozumieć.
- Kiedy pragnę wyartykułować myśl, słowo, czy
cokolwiek, oddziela się ono ode mnie natychmiast po zaistnieniu na
zewnątrz. Zaczyna żyć własnym życiem, umyka coraz bardziej, zawłaszcza
moje ciało i głos. To już nie ja coś artykułuję, lecz artykułowane
przekształca mnie niepostrzeżenie.
- W miarę jak przestrzeń obcości pogłębia się, staram
się ją obserwować.
- Widzenie jest zapośredniczeniem.
- Widząc, wychodzę naprzeciw temu, co zobaczyłem w
sobie jako obce.
- Wewnętrzne pęknięcie wskazuje na coś, co jest spoza
mnie.
- Widzenie tego, co obce, bycie uważnym na to, co
niezrozumiałe, to podstawowe warunki spotkania.
- Pragnienie zrozumienia, przyswojenia poprzez opis
za pomocą znajomych pojęć – to wszystko są tylko wybiegi otępiałego
umysłu, prowadzące do tworzenia przezeń kolejnych pozorów, odbić tego, co
się uwidacznia. Odbić, które są tylko fantomami.
- Spotkanie oznacza wyjście naprzeciw. Otwarcie się
na coś, bez potrzeby chwytania tego i oswajania.
- Spotkanie z Innym w sobie jest przeniknięciem tego,
co nie jest mną – choć noszę to w sobie.
- Samotność nie jest niczym innym jak skrajną formą
tęsknoty za tym.
- Bez oddzielenia nie może być spotkania.
- Zarazem każde spotkanie – po tym jak się spełniło –
pogłębia samotność, którą po sobie pozostawia.
- Strach przed tym powoduje, że samotność zmienia się
często w ucieczkę przed Innym.
- Lęk przed spotkaniem, przed jego konsekwencjami,
sprawia, że wycofuję się w głąb siebie samego. Zamykam się przed Innym,
broniąc dostępu do siebie wszystkiemu, co nieznane, czego nie mogę
uchwycić i uczynić swoim.
- W ten sposób zatraca się nakierowanie.
- Wycofując się we własny lęk i zamykając się w nim,
zamieniam samotność w osamotnienie.
- Bez nakierowania, w pancerzu własnych iluzji,
pogrążam się w bezładnej pustce bezpiecznego trwania. Dryfuję donikąd w
nierzeczywistych przestrzeniach osamotnienia.
II. Gramatyka samotności (1)
Mówimy
o samotności jako o pewnym stanie. „On jest samotny” brzmi podobnie do: „on
jest żonaty”. Na czym polega podobieństwo? Punktem odniesienia jest tu relacja
z innymi, społeczny wymiar czyjegoś egzystowania. Różnica zaś tkwi w tym, że o
ile to drugie wyczerpuje swoje sensy rozpatrywane tylko w owym społecznym
wymiarze, o tyle to pierwsze swój najgłębszy i najprawdziwszy sens objawia
dopiero p o z a nim.
Porównaj
następujące sposoby wyrażania się: „być z kimś” ( w znaczeniu: tworzyć z nim
parę) i „być samemu”.
Pytamy
np.: „Jak długo jesteście ze sobą?” I ma się tu wrażenie jakby pytanie
dotyczyło początków sytuacji, która trwa i jej trwanie wydaje się czymś
naturalnym, co przynależy już do ustalonego porządku, w jakim się ona zawiera.
Natomiast pytanie: „Jak długo jesteś sam?” zdaje się zawierać w sobie ukrytą
sugestię nienormalności tego stanu. Daje się w nim też wyczuć pewne otwarcie
dotyczące perspektywy przyszłości. Jakby ten, kto takie pytanie zadaje, mówił
jednocześnie: „To już nie może potrwać długo.”
Jakby
samotność była zakłóceniem naturalnego sposobu funkcjonowania człowieka. Na co
wskazuje tutaj określenie „naturalny”? Naturalny dla kogo? Dla człowieka? Dla
społeczności? Dla obrazu ludzkiej rzeczywistości, jaki zawiera w sobie język?
Porównaj
użycie zwrotów: „być ze sobą” („oni są ze sobą”) i „być sam na sam ze sobą”.
Pytamy (jak wyżej): „Jak długo oni są ze sobą?” i chcemy tu uzyskać dokładną
informację na temat: ile już czasu trwa ich związek, który postrzegamy jako
stan permanentny.
Pytanie:
„Jak długo jesteś sam na sam ze sobą?” brzmi dziwnie. Czego właściwie chciałbym
się dowiedzieć zadając je w takiej właśnie formie?
„Być
ze sobą” zawiera element pewnej pasywności, bo używając tego zwrotu mamy na
myśli pewne trwanie. „Być sam na sam ze sobą” zdaje się odnosić do czegoś
aktywnego. Na pewno nie chodzi tu żaden stan, ale o coś, co powiązane jest z
jakąś czynnością. Niekoniecznie jedną. Z różnymi czynnościami wewnętrznymi.
Co
mogłoby znaczyć: „nie być sam na sam ze sobą”? Czy kiedy jestem z kimś, to
jestem też ze sobą?
Mówimy
np.: „Zostaw mnie, muszę pobyć sam”. Czego się tu domagamy?
Nie
chodzi o tę drugą osobę. Ona mi przeszkadza. W czym?
Dopiero
będąc sam na sam ze sobą mogę w pełni doświadczać s i e b i e.
Na
czym polega różnica między „byciem samemu” a „byciem samotnym”? Kiedy jestem
sam, to znaczy, że nie ma o b o k nikogo poza mną. Samotny zaś mogę czuć się
także wśród ludzi. Samotność m i m o innych to niejako podwójne osamotnienie, gdyż
drugi człowiek staje się tu lustrem odbijającym tylko moją pustkę. On sam
rozpływa się w tej pustce, dla m n i e przestaje istnieć.
„Być
samotnym” oznacza być odciętym od innych i od siebie – jako Innego. Jest to
doświadczenie niepełności samego siebie, bliskie doświadczeniu zgubienia.
Dlatego mówię tu o osamotnieniu. Osamotnienie jest zawsze samotnością w o b e c
kogoś.
„Bycie
samemu” w przeciwieństwie do osamotnienia, jest doświadczeniem wewnętrznym.
Możliwe staje się tu spojrzenie skierowane do wewnątrz. Patrzę wtedy z
zewnątrz, jakbym oddzielił się od siebie i stanął obok. Pojawia się
rozdwojenie, czy – mówiąc trafniej – oddzielenie. Ale nie jest ono
doświadczeniem własnej niepełności. Wręcz przeciwnie. W tym dziwnym,
oddzielonym spojrzeniu coś się spełnia: patrzone spotyka patrzącego.
III. Twarze samotności
Czasami
samotność ma twarz konkretnej osoby. Ale to tylko pozór. Wkrótce rysy zaczynają
się zacierać, a spomiędzy nich coraz jaskrawiej wyłania się coś, co przypomina
pusty zarys głowy na prześwietlonym filmie.
Gdy
twarz samotności zaczyna być rozmazana i nierozpoznawalna, znaczy to, że
zostaliśmy wydani na łup naszej własnej nieokreśloności. Uczucie pustki staje
się coraz bardziej nieodparte i dołącza do niego nieprzyjemne wrażenie
lekkości, dryfowania w próżni.
Pozbawieni
jakiegokolwiek punktu oparcia, oddzielamy się od siebie, ulatując w zimne i
obce przestrzenie.
W
pewnym sensie przestajemy istnieć.
Czepiamy
się rozpaczliwie wszelkich środków zaradczych, lecz one zawodzą. Muszą zawieść,
bowiem zostaliśmy już wydani na pastwę nieistnienia.
Zapadamy
się do wnętrza tej wsysającej nas czarnej dziury.
Próbujemy
w innych szukać potwierdzenia naszego istnienia, ale jest już za późno. Inni
mogą nas co najwyżej odbić w sobie, odbić niewyraźnie, tak słabo, że nawet tego
nie dostrzeżemy.
Zostaliśmy
oddzieleni.
Od
innych.
Od siebie.
Zaczyna się
wewnętrzna szamotanina. Odczucie niepewności w sobie i walka o to, by spróbować
być całkowitym, choć na moment. Lecz całkowitość wydaje się już bezpowrotnie
utracona. Samotność bowiem oznacza fragmentację.
Czy może
jednak także zaprowadzić ku pełni?
Bez
samotności pełnia wydaje się niemożliwa.
Więc jak to
jest?
Oddzielenie
pozwala dostrzec konieczność połączenia. Dopiero odczuwszy swoją niepełność
mogę zacząć przeczuwać, czym jest spełnienie.
A czym jest?
Wyjściem poza
siebie.
To samotność
przywraca mnie sobie samemu. Oddzielony potrafię zobaczyć siebie z zewnątrz i w
tym widzeniu przekroczyć granicę między mną a tym, co zewnętrzne, bez
niebezpieczeństwa, że tamto pochwyci mnie i moje patrzenie. Gdyby tak się
stało, byłby to tylko inny rodzaj oddzielenia – nie w sobie, a na zewnątrz.
Widząc
siebie, tak jakbym oglądał kogoś obok, jestem w stanie zobaczyć w sobie coś
spoza, co się we mnie ujawnia. Jeśli to ma twarz, będzie to twarz Innego.
IV. Obrastanie
Oddzielony, w
zamknięciu swego ciała, zaczynasz obrastać czymś, co nie jest tobą.
Nawarstwiająca się skorupa nie tylko odgradza cię od rzeczy na zewnątrz. Ona
sama staje się twoją zewnętrznością. Dokonuje się zmiana perspektywy z
odwzorowującej rzeczywistość na iluzoryczną, będącą tworem twoich myśli,
błąkających się po labiryntach własnego zagubienia. Rzeczywiste przestaje dla
ciebie istnieć, bo nie jesteś w stanie dłużej go postrzegać. To, co jawi ci się
jako zewnętrzna realność, jest tylko ciągiem obrazów z twojego snu rzutowanego
na wewnętrzną powierzchnię zrośniętej z tobą skorupy.
Tak zamknięty
w sobie obrastasz coraz grubszą warstwą twardych pancerzy, odbijających w sobie
zewnętrzne obrazy. Ponieważ obrazy wciąż uciekają z ciebie, nie jesteś w stanie
rozpoznać ich prawdziwej natury. Wciąż musisz je postrzegać jako realnie
istniejące na zewnątrz ciebie.
Gdyby jednak
udało ci się odwrócić ten ruch i zamiast na zewnątrz, skierować obrazy do
środka, byłbyś w stanie rozpoznać ich rzeczywistą naturę. Wtedy, przy ich
pomocy, będziesz mógł dojrzeć w sobie coś zadziwiającego – niewielki zalążek,
coś w rodzaju zarodka, rozwijającego się w samych środku obrośniętego skorupą
ciała.
V. Szczelina
Między tobą a
tym, co zewnętrzne, istnieje szczelina, która oddziela. Choć może wydawać się
niewielka, konsekwencje jej istnienia są dla ciebie jak najbardziej doniosłe.
Nie możesz doświadczyć zewnętrzności. Możesz tylko projektować swoje
wyobrażenia tego doświadczenia na zewnątrz. W ten sposób popadasz w złudzenie
jedności i wkrótce jesteś gotów uwierzyć, że rozdarcie zostało usunięte. Jednak
niejasne przeczucie oddzielenia zostaje. Omamiony wzrok produkuje dla ciebie
obrazy zjednoczenia, choć w tym samym czasie rośnie odczucie pustki w miejscu,
gdzie wydaje ci się, że postrzegasz pełnię. Wynajdujesz więc coraz to nowe
sposoby jej zapełnienia. Zmieniasz obrazy rzutowane w przestrzeń między tobą a
rzeczywistym. Za każdym razem na chwilę udaje ci się zapomnieć.
Dałeś się
zwieść własnemu złudzeniu, nie potrafisz więc zrozumieć co się dzieje. Szukasz
na oślep coraz to nowych rozwiązań, z których wszystkie tak naprawdę są tym
samym.
Miotasz się
bezradny, chociaż gdzieś wewnątrz ciebie coś dobrze wie na czym polega problem.
Ta wiedza jest jednak bolesna, więc zdobywasz się na jeszcze większy wysiłek,
aby zagłuszyć ten cichy, ledwie słyszalny głos, tę część siebie, która w i e.
VI. Wyjście z kokonu (próba opisu spektaklu Miho Iwaty „Utsusemi”)
Biała postać
wymyka się ciemności. Sunie wolno do przodu. Trudno dostrzec jej ruchy, jest
opakowana w szeleszczący papier, spod którego udaje się wymknąć tylko dłoniom
bezradnie zwisającym w powietrzu.
Płynie w
mroku. Dokądś zmierza. Coś ją przyciąga. Ale czy ona sama wie co?
Gdy wspina
się do góry, odsłonięte białe stopy walczą z przestrzenią o każdy krok.
Sunie do
przodu.
Obraca się.
Skręca.
Idzie.
Upada.
Teraz zaczyna
pełznąć przed siebie. Próbuje wyrwać się do góry, ale jakaś siła trzyma ja na
dole. Szamoce się jednak, gubiąc fragmenty szeleszczącego ubrania.
Kobieta
wyczołguje się z papierowego kokonu. Długo, mozolnie. Widać jej plecy, jak
stopniowo wysuwają się spomiędzy białych płacht. Ich nagość demaskuje martwą
sztuczność papieru.
Kobieta
wyłania się na zewnątrz. Jej ciało wygina się i miota, próbując dosięgnąć
czegoś poza sobą.
Napięta skóra
ukazuje żebra i łukowatą linię kręgosłupa.
Pozrzucane
fragmenty ubrania ułożyły się w pas postrzępionych śmieci. Linię papierowego
śluzu.
Nogi prostują
się nad biodrami, wypychając przed siebie powietrze.
Kobieta
tańczy.
Kiedy udaje
jej się wstać, może wreszcie sycić przestrzenią swoją skórę.
Może brać do
rąk leżące na podłodze papierowe kształty. Może je wplatać w swój taniec.
Tańczy więc z
nimi, a potem odrzuca, bowiem jej ciało nie czuje przywiązania.
Jest wolne.
Wolne, gdy
się porusza i wolne w zatrzymaniu. Wolne, gdy się wspina i wolne, gdy opada.
Jednak kiedy
zupełnie opadnie na podłogę, będzie to oznaczać koniec.
Łuska cykady
skończyła swój lot. Leży bezradna na chwiejącym się liściu.
VIII. Bryłka lodu
W ciemnej
zawiesinie
Zgęstniałych,
zaschłych myśli
Wydrapujesz
dziurę,
W której chcesz
się schować.
Bryłka lodu
ciasno
Zamknięta w
twojej dłoni
Topnieje
zostawiając
Po sobie
mokry obrys.
VIII. Rana
Zranienie
jest prawie niewidoczne. Nie ujawnia się jeszcze. Ale otwiera już w tobie zimną
pustkę.
Pustka jest
nieznośna. Łapiesz się każdego sposobu, aby zasklepić ranę.
Coś, co
zostało rozdarte, nie stanie się już całością.
Nigdy w to
jednak nie uwierzysz.
Będziesz ją w
sobie nosił, te ranę, i wszystko, co w siebie przyjmiesz, będzie sprawiać ból.
I będziesz czuł, jak z wolna rozpada się to, co przychodzi z zewnątrz i co
wydaje się niezniszczalne.
Wiesz jednak,
że bez niej byłbyś tylko ślepą kulką mięsa, zwiniętą w sobie i całkiem niemą.
Bo rana jest
tym, co cię otwiera i wydaje na łup zewnętrzności.
Tak tylko
możesz doświadczać. Krwawiąc i pękając w sobie.
Za taką cenę
istnieje świat.
IX. Wygnanie z raju
A może rana
jest tylko twoim własnym tworem? Ranisz siebie i innych, bo wierzysz, że
pęknięcie istnieje od zawsze.
Ale może nie
było go, dopóki nie zacząłeś wymawiać pierwszych sylab oddzielenia?
To by
oznaczało, że oddzielenie jest w istocie tylko odwróceniem perspektywy.
Więc nie
wygnano cię z raju. To ty wygnałeś go z siebie.
Podstawowe
pytanie pozostaje wciąż to samo: czy istnieje droga powrotna?
X. Okna
Pamiętasz,
jak kiedyś lubiłeś wpatrywać się w światła bloków? Ciemność pochłaniała twoje
ciało, które wyobrażało sobie to, co istnieje po drugiej stronie każdego z
okien. Nie były to konkretne obrazy wnętrza pokoju, mebli, ścian i tak dalej.
Nie o to chodziło. Raczej ogólne wrażenie ciepła, czy przestrzeni, która
przyjmie cię w siebie, bo rozpoznałeś się jako przynależny do niej.
Każde okno
stanowiło przejście do osobnego świata.
I gdybyś
wszedł do któregokolwiek z nich, nie byłbyś tam u siebie. Bo też nie było sensu
wchodzić.
Ale gdy
patrzyłeś na te rozświetlone kwadraty, mijając je z oddali w zimny, jesienny
wieczór, miałeś wrażenie, że wszystkie cię przywołują, gdzieś daleko, znacznie
dalej niż do światów, na jakie one same musiały się otwierać.
XI. Ty jako pustka
- Nie widzę
cię.
- Możesz mnie
zobaczyć tylko jako pustkę. Puste miejsce po tym, kogo się tutaj spodziewałeś.
- Więc jesteś
tylko niepełnym odbiciem osoby, która jest teraz gdzie indziej?
- Nie. Jestem
całą pełnią jej nieobecności.
- Czy kiedy z
tobą rozmawiam, nie rozmawiam ze sobą?
- Jeśli twoja
samotność byłaby pytaniem, ja jestem odpowiedzią.
- Nie ma
odpowiedzi na niezadane pytania.
- Odpowiedzią
jest cisza.
- Wobec tego
nawet nie muszę ich zadawać. To bezcelowe.
- Mylisz się.
Istniejesz tylko o tyle, o ile je zadajesz.
- Ale
przecież kiedyś muszę zdobyć jakąś pewność.
- Jesteś
pytaniem. To jest pewność.
XII. Ślady
- Coś jakby
ssanie. Wewnątrz klatki piersiowej.
- Czy możesz
tym sterować?
- Mogę to w
sobie obserwować, jakbym był szczurem w laboratorium.
- Spróbuj to
opisać.
- Powiedzmy,
że spadł śnieg. I zakrył sobą wszystko. Widać tylko biel. Kiedy idę, nie
słychać moich kroków.
- Ale czym to
jest dla ciebie?
- Właśnie
tym. Po butach zostają lekkie wgłębienia. Śnieg pada. Po chwili nic już nie
widać.
XIII. Gramatyka samotności
Jeśli powiem:
„Jestem samotny” będzie w tym sformułowaniu coś nienaturalnego. Zabrzmi
literacko i sztucznie. W potocznych rozmowach nikt tak nie mówi, bo od razu
czuć w tym pozę.
Kiedy chcę
opowiedzieć komuś o mojej samotności, jak starannie nie dobierałbym słów,
zawsze w końcu okazuje się, że mówię o czym innym.
Być może
dzieje się tak dlatego, że o samotności – jako doświadczeniu wewnętrznym –
trudno jest mówić z innymi. Tak jakby język docierał tu do swych granic i próbę
ich przekroczenia przypłacał banałem.