środa, 26 grudnia 2012

Słuchanie


            Zdecydowana większość kłótni i animozji, jakich doświadczamy w swoim życiu bierze się z braku umiejętności słuchania. Ta zaś z kolei jest wynikiem tkwiącego w nas błędnego przekonania, że znamy drugą osobę, że wiemy, co ona chce nam powiedzieć, a co więcej - wiemy lepiej niż ona jak sprawy stoją.
            Oczywiście, jesteśmy przekonani, że umiemy słuchać. Zazwyczaj potrafimy cierpliwie doczekać, aż druga osoba dokończy swoją myśl i dopiero wtedy zaczynamy z nią dyskutować. Doprawdy, jakież to szlachetne z naszej strony, że nie przerywamy, choć tak bardzo mamy na to ochotę. Tyle, że ze słuchaniem ma to wszystko niewiele wspólnego.
            Prawdziwe słuchanie nigdy nie jest czymś pasywnym. Przeciwnie, pierwszym impulsem, z którego się ono rodzi, jest pragnienie poznania tego, co dzieje się wewnątrz drugiego człowieka. Pierwszym krokiem po temu będzie uświadomienie sobie, że nie wiemy tego i nie możemy wiedzieć. To, co wydaje nam się, że wiemy na temat drugiego, nie jestem niczym więcej niż naszym własnym sądem, który projektujemy na inną osobę, nakładając na nią złudny obraz utworzony z naszych uprzedzeń, kompleksów i lęków.
            Słuchanie nie jest łatwe. Wymaga wielkiego wysiłku. Wysiłku nie oceniania. Wysiłku nie ulegania nawykom własnego myślenia. A jak można im nie ulegać, kiedy nawet się ich nie zna? Dlatego prawdziwe słuchanie zaczyna się od samoobserwacji i poznania siebie. I tutaj czeka nas kolejna trudność - słuchanie siebie jest taka sam trudne, jak słuchanie drugiej osoby, bowiem w tym samym stopniu, w jakim nie znamy innych, postrzegając ich wyłącznie przez pryzmat własnych projekcji, nie znamy siebie.
            Słuchanie nie jest więc biernym czekaniem aż druga osoba skończy zdanie, nie jest nawet li tylko podążaniem za logiką jej wypowiedzi. Jest wyjściem naprzeciw.
            Usłyszeć naprawdę znaczy naprawdę zrozumieć.
            Uczeń Plotyna, Porfiriusz, w poświęconej swemu mistrzowi rozprawie, opisuje swoje pierwsze z nim zetknięcie. Kiedy po raz pierwszy przybył na wykład filozofa, usiadł wśród innych słuchaczy i doczekał do końca, kiedy to można było zadawać mistrzowi pytania. Doszedłszy do głosu, czym prędzej począł zbijać kilka niesłusznych jego zdaniem tez z dopiero co wygłoszonej nauki. Zgromadzeni z podziwem wysłuchiwali pełnych kunsztownych sylogizmów i figur retorycznych wywodów młodzieńca. Drugiego dnia sytuacja powtórzyła się niemal identycznie - po wykładzie, gdy nadszedł czas zadawania pytań, nasz rezolutny Porfiriusz wykorzystał go do swych błyskotliwych polemicznych wywodów. Trzeciego dnia, w trakcie słuchania wykładu mistrza, nagle uświadomił sobie, że w najmniejszym stopniu nie rozumie tego nauczania. Został jednym z najwierniejszych uczniów Plotyna, poświęcając swoje życie na objaśnianie, systematyzowanie i bronienie nauki swego mistrza przed zarzutami innych filozofów.
            Słuchanie wymaga odpowiedniego nastawienia wewnętrznego. Świadomi własnej omylności, tego jak łatwo nasze nawykowe reakcje myślowe czy emocjonalne oddzielają nas nie tylko od innych, ale nawet od samych siebie - staramy się zrozumieć. Ze wszystkich sił, najlepiej jak potrafimy staramy się zrozumieć drugą osobę, odrzucając bezlitośnie to wszystko, co wydaje nam się, że rozumiemy.
            Słuchanie to bardzo ciężka praca.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Traktat o samotności

To bardzo stary tekst, opisujący pewne chyba dość powszechne doświadczenie. Przypomniałem sobie o nim niedawno. Przeczytałem i stwierdziłem, że nie mam zbyt wiele nowego do dodania w tej kwestii.


Traktat o samotności



I. Przestrzenie samotności

  1. Samotność to pustka. Pustka, którą jestem ja sam.
  2. Doświadczenie Innego pod postacią pustki zapośrednicza moje osamotnienie w przestrzeni między mną a Innym. Nazwijmy ją przestrzenią obcości.
  3. Przestrzeń obcości jest dystansem. Dystans pozwala dostrzec drugiego.
  4. Zjawia się niepokojące pytanie: „Czy drugi może być postrzegany tylko pod postacią pustki?” Innymi słowy – czy postrzegając Innego zawsze muszę widzieć tyko siebie samego, własną, wyobcowaną ze mnie pustkę?
  5. I dwa następne pytania, dwa końce tego samego sznura. Pierwsze: czy możliwe jest spotkanie z tamtym? Drugie: jak spotkać w sobie własną obecność – nie oddzieloną?
  6. Spotkanie może się spełnić tylko jako przenikanie. Wzajemne przenikanie poprzez przestrzeń obcości.
  7. Moja samotność unosi mnie gdzieś daleko od drugiego. Przestrzeń obcości zasklepia się nad mym ciałem, pogrążonym w potoku minut i godzin zmierzających donikąd.
  8. Czas formuje dystans w konkretne miary i odległości. Wydaje się, że dzięki temu zawęża nieskończoną nieokreśloność oczekiwania w konkretną i wymierną liczbę. Ale to tylko pozór. W rzeczywistości to zawężenie oznacza twardą nieprzekraczalność pustki teraźniejszego momentu. Jej dotkliwą namacalność.
  9. Coś pragnie się przez mnie wyartykułować. Mowie jednak brakuje nakierowania i język zastyga bezradny, wpychając niewypowiedziane słowa z powrotem do gardła.
  10. Słowa, które nie mogą wybrzmieć, zapadają gdzieś na dno zamierających w bezruchu myśli i tak stopniowo stają się coraz bardziej nieokreślone, aż w końcu rozmywają się zupełnie w przezroczystości milczenia.
  11. Kiedy Inny objawia mi się w swej nieobecności, przestrzeń obcości rozszerza się w nieskończoną próżnię.
  12. Jeśli jednak spełnia się spotkanie, to próżnia ta nasyca się wewnątrz nas obu w tym – stającym się – momencie. I nawet, gdy oddali się on w minione wspomnienie, nieobecność Innego będzie już czymś żywym.
  13. Promień nakierowania przeszywający przestrzeń obcości. Rozdziela się na dwóch jej krańcach: z jednej strony ja, z drugiej – Inny.
  14. Współobecność. Między Innym a mną. Im większy dystans, tym bardziej napięta. W końcu pustka między nami zaczyna wibrować.
  15. Ale nakierowanie tylko powiększa oddalenie. Teraz bowiem, gdy w mojej pustce objawia się Inny, jego nieobecność staje się czymś niezwykle konkretnym , a przez to dotkliwym. Można powiedzieć, że doznając Innego jako nieobecności zostaję wydany na łup pustki, która właśnie rozwarła się we mnie.
  16. Rozdarcie staje się coraz większe. Jego granice przebiegają wewnątrz mnie.
  17. Tak dokonuje się rozdzielenie, które sprawia, że sam sobie jestem obcy.
  18. Oddzielony, staję się dla siebie Innym. W samym sobie odkrywam przestrzeń obcości.
  19. To, co pozornie znajome, postrzegam teraz jako obce. Nie rozumiem i nawet nie staram się zrozumieć.
  20. Kiedy pragnę wyartykułować myśl, słowo, czy cokolwiek, oddziela się ono ode mnie natychmiast po zaistnieniu na zewnątrz. Zaczyna żyć własnym życiem, umyka coraz bardziej, zawłaszcza moje ciało i głos. To już nie ja coś artykułuję, lecz artykułowane przekształca mnie niepostrzeżenie.
  21. W miarę jak przestrzeń obcości pogłębia się, staram się ją obserwować.
  22. Widzenie jest zapośredniczeniem.
  23. Widząc, wychodzę naprzeciw temu, co zobaczyłem w sobie jako obce.
  24. Wewnętrzne pęknięcie wskazuje na coś, co jest spoza mnie.
  25. Widzenie tego, co obce, bycie uważnym na to, co niezrozumiałe, to podstawowe warunki spotkania.
  26. Pragnienie zrozumienia, przyswojenia poprzez opis za pomocą znajomych pojęć – to wszystko są tylko wybiegi otępiałego umysłu, prowadzące do tworzenia przezeń kolejnych pozorów, odbić tego, co się uwidacznia. Odbić, które są tylko fantomami.
  27. Spotkanie oznacza wyjście naprzeciw. Otwarcie się na coś, bez potrzeby chwytania tego i oswajania.
  28. Spotkanie z Innym w sobie jest przeniknięciem tego, co nie jest mną – choć noszę to w sobie.
  29. Samotność nie jest niczym innym jak skrajną formą tęsknoty za tym.
  30. Bez oddzielenia nie może być spotkania.
  31. Zarazem każde spotkanie – po tym jak się spełniło – pogłębia samotność, którą po sobie pozostawia.
  32. Strach przed tym powoduje, że samotność zmienia się często w ucieczkę przed Innym.
  33. Lęk przed spotkaniem, przed jego konsekwencjami, sprawia, że wycofuję się w głąb siebie samego. Zamykam się przed Innym, broniąc dostępu do siebie wszystkiemu, co nieznane, czego nie mogę uchwycić i uczynić swoim.
  34. W ten sposób zatraca się nakierowanie.
  35. Wycofując się we własny lęk i zamykając się w nim, zamieniam samotność w osamotnienie.
  36. Bez nakierowania, w pancerzu własnych iluzji, pogrążam się w bezładnej pustce bezpiecznego trwania. Dryfuję donikąd w nierzeczywistych przestrzeniach osamotnienia.


II. Gramatyka samotności (1)

      Mówimy o samotności jako o pewnym stanie. „On jest samotny” brzmi podobnie do: „on jest żonaty”. Na czym polega podobieństwo? Punktem odniesienia jest tu relacja z innymi, społeczny wymiar czyjegoś egzystowania. Różnica zaś tkwi w tym, że o ile to drugie wyczerpuje swoje sensy rozpatrywane tylko w owym społecznym wymiarze, o tyle to pierwsze swój najgłębszy i najprawdziwszy sens objawia dopiero  p o z a  nim.

      Porównaj następujące sposoby wyrażania się: „być z kimś” ( w znaczeniu: tworzyć z nim parę) i „być samemu”.
      Pytamy np.: „Jak długo jesteście ze sobą?” I ma się tu wrażenie jakby pytanie dotyczyło początków sytuacji, która trwa i jej trwanie wydaje się czymś naturalnym, co przynależy już do ustalonego porządku, w jakim się ona zawiera. Natomiast pytanie: „Jak długo jesteś sam?” zdaje się zawierać w sobie ukrytą sugestię nienormalności tego stanu. Daje się w nim też wyczuć pewne otwarcie dotyczące perspektywy przyszłości. Jakby ten, kto takie pytanie zadaje, mówił jednocześnie: „To już nie może potrwać długo.”
      Jakby samotność była zakłóceniem naturalnego sposobu funkcjonowania człowieka. Na co wskazuje tutaj określenie „naturalny”? Naturalny dla kogo? Dla człowieka? Dla społeczności? Dla obrazu ludzkiej rzeczywistości, jaki zawiera w sobie język?

      Porównaj użycie zwrotów: „być ze sobą” („oni są ze sobą”) i „być sam na sam ze sobą”. Pytamy (jak wyżej): „Jak długo oni są ze sobą?” i chcemy tu uzyskać dokładną informację na temat: ile już czasu trwa ich związek, który postrzegamy jako stan permanentny.
      Pytanie: „Jak długo jesteś sam na sam ze sobą?” brzmi dziwnie. Czego właściwie chciałbym się dowiedzieć zadając je w takiej właśnie formie?
      „Być ze sobą” zawiera element pewnej pasywności, bo używając tego zwrotu mamy na myśli pewne trwanie. „Być sam na sam ze sobą” zdaje się odnosić do czegoś aktywnego. Na pewno nie chodzi tu żaden stan, ale o coś, co powiązane jest z jakąś czynnością. Niekoniecznie jedną. Z różnymi czynnościami wewnętrznymi.

      Co mogłoby znaczyć: „nie być sam na sam ze sobą”? Czy kiedy jestem z kimś, to jestem też ze sobą?
      Mówimy np.: „Zostaw mnie, muszę pobyć sam”. Czego się tu domagamy?
      Nie chodzi o tę drugą osobę. Ona mi przeszkadza. W czym?

      Dopiero będąc sam na sam ze sobą mogę w pełni doświadczać  s i e b i e.

      Na czym polega różnica między „byciem samemu” a „byciem samotnym”? Kiedy jestem sam, to znaczy, że nie ma  o b o k  nikogo poza mną. Samotny zaś mogę czuć się także wśród ludzi. Samotność  m i m o  innych to niejako podwójne osamotnienie, gdyż drugi człowiek staje się tu lustrem odbijającym tylko moją pustkę. On sam rozpływa się w tej pustce, dla  m n i e  przestaje istnieć.
      „Być samotnym” oznacza być odciętym od innych i od siebie – jako Innego. Jest to doświadczenie niepełności samego siebie, bliskie doświadczeniu zgubienia. Dlatego mówię tu o osamotnieniu. Osamotnienie jest zawsze samotnością  w o b e c  kogoś.
      „Bycie samemu” w przeciwieństwie do osamotnienia, jest doświadczeniem wewnętrznym. Możliwe staje się tu spojrzenie skierowane do wewnątrz. Patrzę wtedy z zewnątrz, jakbym oddzielił się od siebie i stanął obok. Pojawia się rozdwojenie, czy – mówiąc trafniej – oddzielenie. Ale nie jest ono doświadczeniem własnej niepełności. Wręcz przeciwnie. W tym dziwnym, oddzielonym spojrzeniu coś się spełnia: patrzone spotyka patrzącego.


III. Twarze samotności

      Czasami samotność ma twarz konkretnej osoby. Ale to tylko pozór. Wkrótce rysy zaczynają się zacierać, a spomiędzy nich coraz jaskrawiej wyłania się coś, co przypomina pusty zarys głowy na prześwietlonym filmie.
      Gdy twarz samotności zaczyna być rozmazana i nierozpoznawalna, znaczy to, że zostaliśmy wydani na łup naszej własnej nieokreśloności. Uczucie pustki staje się coraz bardziej nieodparte i dołącza do niego nieprzyjemne wrażenie lekkości, dryfowania w próżni.
      Pozbawieni jakiegokolwiek punktu oparcia, oddzielamy się od siebie, ulatując w zimne i obce przestrzenie.
      W pewnym sensie przestajemy istnieć.
      Czepiamy się rozpaczliwie wszelkich środków zaradczych, lecz one zawodzą. Muszą zawieść, bowiem zostaliśmy już wydani na pastwę nieistnienia.
      Zapadamy się do wnętrza tej wsysającej nas czarnej dziury.
      Próbujemy w innych szukać potwierdzenia naszego istnienia, ale jest już za późno. Inni mogą nas co najwyżej odbić w sobie, odbić niewyraźnie, tak słabo, że nawet tego nie dostrzeżemy.
      Zostaliśmy oddzieleni.
      Od innych.
Od siebie.

Zaczyna się wewnętrzna szamotanina. Odczucie niepewności w sobie i walka o to, by spróbować być całkowitym, choć na moment. Lecz całkowitość wydaje się już bezpowrotnie utracona. Samotność bowiem oznacza fragmentację.
Czy może jednak także zaprowadzić ku pełni?

Bez samotności pełnia wydaje się niemożliwa.
Więc jak to jest?

Oddzielenie pozwala dostrzec konieczność połączenia. Dopiero odczuwszy swoją niepełność mogę zacząć przeczuwać, czym jest spełnienie.
A czym jest?
Wyjściem poza siebie.

To samotność przywraca mnie sobie samemu. Oddzielony potrafię zobaczyć siebie z zewnątrz i w tym widzeniu przekroczyć granicę między mną a tym, co zewnętrzne, bez niebezpieczeństwa, że tamto pochwyci mnie i moje patrzenie. Gdyby tak się stało, byłby to tylko inny rodzaj oddzielenia – nie w sobie, a na zewnątrz.

Widząc siebie, tak jakbym oglądał kogoś obok, jestem w stanie zobaczyć w sobie coś spoza, co się we mnie ujawnia. Jeśli to ma twarz, będzie to twarz Innego.


IV. Obrastanie

Oddzielony, w zamknięciu swego ciała, zaczynasz obrastać czymś, co nie jest tobą. Nawarstwiająca się skorupa nie tylko odgradza cię od rzeczy na zewnątrz. Ona sama staje się twoją zewnętrznością. Dokonuje się zmiana perspektywy z odwzorowującej rzeczywistość na iluzoryczną, będącą tworem twoich myśli, błąkających się po labiryntach własnego zagubienia. Rzeczywiste przestaje dla ciebie istnieć, bo nie jesteś w stanie dłużej go postrzegać. To, co jawi ci się jako zewnętrzna realność, jest tylko ciągiem obrazów z twojego snu rzutowanego na wewnętrzną powierzchnię zrośniętej z tobą skorupy.
Tak zamknięty w sobie obrastasz coraz grubszą warstwą twardych pancerzy, odbijających w sobie zewnętrzne obrazy. Ponieważ obrazy wciąż uciekają z ciebie, nie jesteś w stanie rozpoznać ich prawdziwej natury. Wciąż musisz je postrzegać jako realnie istniejące na zewnątrz ciebie.
Gdyby jednak udało ci się odwrócić ten ruch i zamiast na zewnątrz, skierować obrazy do środka, byłbyś w stanie rozpoznać ich rzeczywistą naturę. Wtedy, przy ich pomocy, będziesz mógł dojrzeć w sobie coś zadziwiającego – niewielki zalążek, coś w rodzaju zarodka, rozwijającego się w samych środku obrośniętego skorupą ciała.


V. Szczelina

Między tobą a tym, co zewnętrzne, istnieje szczelina, która oddziela. Choć może wydawać się niewielka, konsekwencje jej istnienia są dla ciebie jak najbardziej doniosłe. Nie możesz doświadczyć zewnętrzności. Możesz tylko projektować swoje wyobrażenia tego doświadczenia na zewnątrz. W ten sposób popadasz w złudzenie jedności i wkrótce jesteś gotów uwierzyć, że rozdarcie zostało usunięte. Jednak niejasne przeczucie oddzielenia zostaje. Omamiony wzrok produkuje dla ciebie obrazy zjednoczenia, choć w tym samym czasie rośnie odczucie pustki w miejscu, gdzie wydaje ci się, że postrzegasz pełnię. Wynajdujesz więc coraz to nowe sposoby jej zapełnienia. Zmieniasz obrazy rzutowane w przestrzeń między tobą a rzeczywistym. Za każdym razem na chwilę udaje ci się zapomnieć.
Dałeś się zwieść własnemu złudzeniu, nie potrafisz więc zrozumieć co się dzieje. Szukasz na oślep coraz to nowych rozwiązań, z których wszystkie tak naprawdę są tym samym.
Miotasz się bezradny, chociaż gdzieś wewnątrz ciebie coś dobrze wie na czym polega problem. Ta wiedza jest jednak bolesna, więc zdobywasz się na jeszcze większy wysiłek, aby zagłuszyć ten cichy, ledwie słyszalny głos, tę część siebie, która w i e.


VI. Wyjście z kokonu (próba opisu spektaklu Miho Iwaty „Utsusemi”)

Biała postać wymyka się ciemności. Sunie wolno do przodu. Trudno dostrzec jej ruchy, jest opakowana w szeleszczący papier, spod którego udaje się wymknąć tylko dłoniom bezradnie zwisającym w powietrzu.

Płynie w mroku. Dokądś zmierza. Coś ją przyciąga. Ale czy ona sama wie co?

Gdy wspina się do góry, odsłonięte białe stopy walczą z przestrzenią o każdy krok.

Sunie do przodu.

Obraca się. Skręca.

Idzie.

Upada.

Teraz zaczyna pełznąć przed siebie. Próbuje wyrwać się do góry, ale jakaś siła trzyma ja na dole. Szamoce się jednak, gubiąc fragmenty szeleszczącego ubrania.
Kobieta wyczołguje się z papierowego kokonu. Długo, mozolnie. Widać jej plecy, jak stopniowo wysuwają się spomiędzy białych płacht. Ich nagość demaskuje martwą sztuczność papieru.
Kobieta wyłania się na zewnątrz. Jej ciało wygina się i miota, próbując dosięgnąć czegoś poza sobą.
Napięta skóra ukazuje żebra i łukowatą linię kręgosłupa.
Pozrzucane fragmenty ubrania ułożyły się w pas postrzępionych śmieci. Linię papierowego śluzu.

Nogi prostują się nad biodrami, wypychając przed siebie powietrze.
Kobieta tańczy.

Kiedy udaje jej się wstać, może wreszcie sycić przestrzenią swoją skórę.
Może brać do rąk leżące na podłodze papierowe kształty. Może je wplatać w swój taniec.
Tańczy więc z nimi, a potem odrzuca, bowiem jej ciało nie czuje przywiązania.
Jest wolne.
Wolne, gdy się porusza i wolne w zatrzymaniu. Wolne, gdy się wspina i wolne, gdy opada.
Jednak kiedy zupełnie opadnie na podłogę, będzie to oznaczać koniec.
Łuska cykady skończyła swój lot. Leży bezradna na chwiejącym się liściu.




VIII. Bryłka lodu

W ciemnej zawiesinie
Zgęstniałych, zaschłych myśli
Wydrapujesz dziurę,
W której chcesz się schować.

Bryłka lodu ciasno
Zamknięta w twojej dłoni
Topnieje zostawiając
Po sobie mokry obrys.


VIII. Rana

Zranienie jest prawie niewidoczne. Nie ujawnia się jeszcze. Ale otwiera już w tobie zimną pustkę.
Pustka jest nieznośna. Łapiesz się każdego sposobu, aby zasklepić ranę.
Coś, co zostało rozdarte, nie stanie się już całością.
Nigdy w to jednak nie uwierzysz.

Będziesz ją w sobie nosił, te ranę, i wszystko, co w siebie przyjmiesz, będzie sprawiać ból. I będziesz czuł, jak z wolna rozpada się to, co przychodzi z zewnątrz i co wydaje się niezniszczalne.

Wiesz jednak, że bez niej byłbyś tylko ślepą kulką mięsa, zwiniętą w sobie i całkiem niemą.
Bo rana jest tym, co cię otwiera i wydaje na łup zewnętrzności.
Tak tylko możesz doświadczać. Krwawiąc i pękając w sobie.
Za taką cenę istnieje świat.


IX. Wygnanie z raju

A może rana jest tylko twoim własnym tworem? Ranisz siebie i innych, bo wierzysz, że pęknięcie istnieje od zawsze.
Ale może nie było go, dopóki nie zacząłeś wymawiać pierwszych sylab oddzielenia?

To by oznaczało, że oddzielenie jest w istocie tylko odwróceniem perspektywy.

Więc nie wygnano cię z raju. To ty wygnałeś go z siebie.

Podstawowe pytanie pozostaje wciąż to samo: czy istnieje droga powrotna?


X. Okna

Pamiętasz, jak kiedyś lubiłeś wpatrywać się w światła bloków? Ciemność pochłaniała twoje ciało, które wyobrażało sobie to, co istnieje po drugiej stronie każdego z okien. Nie były to konkretne obrazy wnętrza pokoju, mebli, ścian i tak dalej. Nie o to chodziło. Raczej ogólne wrażenie ciepła, czy przestrzeni, która przyjmie cię w siebie, bo rozpoznałeś się jako przynależny do niej.
Każde okno stanowiło przejście do osobnego świata.
I gdybyś wszedł do któregokolwiek z nich, nie byłbyś tam u siebie. Bo też nie było sensu wchodzić.
Ale gdy patrzyłeś na te rozświetlone kwadraty, mijając je z oddali w zimny, jesienny wieczór, miałeś wrażenie, że wszystkie cię przywołują, gdzieś daleko, znacznie dalej niż do światów, na jakie one same musiały się otwierać.


XI. Ty jako pustka

- Nie widzę cię.
- Możesz mnie zobaczyć tylko jako pustkę. Puste miejsce po tym, kogo się tutaj spodziewałeś.
- Więc jesteś tylko niepełnym odbiciem osoby, która jest teraz gdzie indziej?
- Nie. Jestem całą pełnią jej nieobecności.
- Czy kiedy z tobą rozmawiam, nie rozmawiam ze sobą?
- Jeśli twoja samotność byłaby pytaniem, ja jestem odpowiedzią.
- Nie ma odpowiedzi na niezadane pytania.
- Odpowiedzią jest cisza.
- Wobec tego nawet nie muszę ich zadawać. To bezcelowe.
- Mylisz się. Istniejesz tylko o tyle, o ile je zadajesz.
- Ale przecież kiedyś muszę zdobyć jakąś pewność.
- Jesteś pytaniem. To jest pewność.


XII. Ślady

- Coś jakby ssanie. Wewnątrz klatki piersiowej.
- Czy możesz tym sterować?
- Mogę to w sobie obserwować, jakbym był szczurem w laboratorium.
- Spróbuj to opisać.
- Powiedzmy, że spadł śnieg. I zakrył sobą wszystko. Widać tylko biel. Kiedy idę, nie słychać moich kroków.
- Ale czym to jest dla ciebie?
- Właśnie tym. Po butach zostają lekkie wgłębienia. Śnieg pada. Po chwili nic już nie widać.


XIII. Gramatyka samotności

Jeśli powiem: „Jestem samotny” będzie w tym sformułowaniu coś nienaturalnego. Zabrzmi literacko i sztucznie. W potocznych rozmowach nikt tak nie mówi, bo od razu czuć w tym pozę.
Kiedy chcę opowiedzieć komuś o mojej samotności, jak starannie nie dobierałbym słów, zawsze w końcu okazuje się, że mówię o czym innym.
Być może dzieje się tak dlatego, że o samotności – jako doświadczeniu wewnętrznym – trudno jest mówić z innymi. Tak jakby język docierał tu do swych granic i próbę ich przekroczenia przypłacał banałem.

sobota, 17 listopada 2012

Teatralizacja życia na przykładzie ślubu


            Wróciłem właśnie ze ślubu mojego starego znajomego. I choć zdarzyło mi się już kilka razy w życiu uczestniczyć w tego typu uroczystościach, jako że wielu moich znajomych zmieniło stan cywilny, dziś nagle uderzyła mnie rzecz niby oczywista – teatralizacja tego wydarzenia. Bo wszak ślub bierze się wobec innych, jest on wydarzeniem społecznym, wiążą się z nim określone skutki formalno-prawne itd. itp.
            Co takiego wyjątkowego było w dzisiejszej ceremonii? Ano nic z wyjątkiem faktu, że w związek małżeński wstępowały dwie osoby wykonujące zawód aktorski.
            Wszystko zaplanowane było prosto i bezpretensjonalnie. Ceremonia w Urzędzie Stanu Cywilnego, państwo młodzi w prostych i klasycznych strojach bez ekstrawagancji czy przepychu, tak samo goście.
            Tyle, że w pewnym momencie pojawić się musi przysięga małżeńska. Jakby więc nie było, jest to wystąpienie publiczne. Co więcej, wystąpienie, którego audytorium stanowią w dużej części ludzie związani tak czy inaczej z teatrem. Kiedy mój znajomy zaczął powtarzać czytany przez urzędniczkę tekst (jako, że jest aktorem poważnie traktującym każde zadanie, z pewnością przećwiczył go wcześniej w te i w wte), zaczął łamać mu się głos i po chwili dla wszystkich było jasne, że walczy z histerycznym śmiechem. W teatrze o takiej sytuacji mówi się: aktor się zgotował. Innymi słowy nie wytrzymał presji i jak najbardziej prywatnie parsknął śmiechem w scenie, w której z całą pewnością nie powinno go być. Właśnie to się wydarzyło w tym momencie w Pałacu Ślubów. Jako, że takie rzeczy są niezwykle zaraźliwe, zgotowała się zaraz i panna młoda. Słowem, oboje toczyli na oczach zgromadzonych widzów walkę o to, aby nie parsknąć wzbierającym w nich śmiechem, co powodowało wiele niezamierzonych pauz oraz niezwykłą wesołość na sali.
            Ciekawe. Jestem pewien, że każde z nich w sytuacji grania, czy to na deskach scenicznych, czy na planie filmowym, byłoby w stanie szybko zwalczyć pokusę zgotowania się. Tutaj jednak – w sytuacji występowania w roli samego siebie – okazało się to zadaniem niemal niewykonalnym.
Kiedy udało się wreszcie przebrnąć przez formułkę przysięgi małżeńskiej, urzędniczka dopełniła reszty ceremonii i nadszedł moment, w którym pan młody może pocałować pannę młodą. Jak wszystko inne, tak i pocałunek pary młodej był czymś naturalnym, spontanicznym i przez to ujmującym. Kiedy dobiegł końca, rozległa się burza oklasków i okrzyków (jak po dobrej premierze). Ktoś zawołał: „Bis!”, po czym para młoda nie myśląc długo powtórzyła pocałunek. Czy można sobie wyobrazić bardziej teatralną sytuację?
Kiedy mówimy: „teatralny” w domyśle dodajemy zazwyczaj: „sztuczny”, „fałszywy”, „zagrany” etc. Czym jednak tak naprawdę różni się sytuacja teatralna od tej „prawdziwej”?
Życie każdego człowieka na płaszczyźnie społecznej to odgrywanie ról, najczęściej narzuconych z góry. Z reguły nikt nie ma świadomości tego, że gra, że co chwila jest wpychany w tę lub inną rolę przez kontekst sytuacyjny. I oto pierwsza różnica – aktor w teatrze, jakby się nie zatracił w kreowanej na scenie postaci, zawsze ma świadomość, że to jednak postać. Co więcej, on tę postać żmudnie najpierw buduje, mając po temu czas i narzędzia. W prawdziwym życiu rzadko to się zdarza, aby ktoś do tego stopnia był w stanie panować nad tym w jaki sposób funkcjonuje wobec innych. Druga różnica. Rola na deskach zawsze jest czymś przećwiczonym, gdzie nie ma miejsca na przypadek i brak spójności. Nawet improwizacja odbywa się zawsze w ramach określonych przez sposób funkcjonowania postaci. W życiu – dokładnie na odwrót. Nie mamy narzędzi, aby świadomie odgrywać role, w jakich zostaliśmy – często wbrew sobie – obsadzeni. Trzecia różnica. Można by tak jeszcze długo. Jednak przyjemność znajdowania kolejnych analogii i różnic zostawiam już czytelnikom.
Nie mamy możliwości kontrolowania naszych działań. Jeżeli panujemy nad czymkolwiek (a z reguły tylko nam się tak wydaje), to nad jednym lub najwyżej kilkoma konkretnymi elementami naszej społecznej roli, nie zauważając, że i tak nie mamy najmniejszego wpływu na całość tejże, bo nie jest w naszej mocy jej skonstruowanie od początku do końca.

czwartek, 1 listopada 2012

Niewiara w śmierć


            Wszyscy kiedyś umrzemy. Każdy to wie, ale nikt w to nie wierzy. Żyjemy tak jakbyśmy byli nieśmiertelni. Wszystko, co naprawdę ważne, odkładamy na nigdy nie nadchodzące „potem”.
            Dlaczego życie ludzi, którzy wyszli cało ze śmiertelnej choroby lub mieli doświadczenie śmierci klinicznej zmienia się tak radykalnie? Ponieważ zrozumieli oni, że umrą. Nie intelektualnie, lecz całymi sobą. Mieli doświadczenie własnej śmiertelności.
            Czego to doświadczenie uczy?
            Że dano nam konkretną, wymierną ilość czasu. I że jeżeli jesteśmy tutaj w jakimś celu, to trzeba go zacząć szukać już w tym momencie, bo w każdym „później” może być już za późno.
            Być może dlatego tak wielu różnych tradycjach duchowych istnieje szereg ćwiczeń, w których adepci wyobrażają sobie własną śmierć. Próbując do pewnego stopnia doświadczyć tego faktu: że prędzej czy później to nastąpi, że to co znamy jako nasze życie dobiegnie końca.
            Uciekamy przed tą świadomością. Uciekamy jak tylko się da. To naprawdę aż niezwykłe, kiedy człowiek uświadomi sobie, jak wiele energii wkłada w to, aby nie wiedzieć tak oczywistej rzeczy: że umrze.
             

środa, 24 października 2012

Zrzucanie winny na innych


            Jakiś czas temu z moją znajomą i jej córką poszliśmy do parku. Mała była bardzo podekscytowana, cały czas biegała, skakała, właziła na co tylko się dało. Na początku trzeba było pokonać wybrukowaną kocimi łbami drogę. Dziewczynka, mimo że cały czas była proszona o nie bieganie po bruku, dokazywała w najlepsze. W pewnym momencie wywróciła się i oczywiście zaczęła płakać wniebogłosy. „A mówiłam ci, żebyś tu nie biegała” – usłyszała łatwą do przewidzenia sentencję swej mamy. „To bruk mnie wywrócił!” – odparło dziecko.
            Oczywiście, może nas to śmieszyć, ale w gruncie rzeczy wszyscy często stosujemy ten sam mechanizm, aby pozbyć się poczucia winy. Zawsze winny jest ktoś inny lub czynniki zewnętrzne, nigdy ja. Spóźniłem się na ważne spotkanie – winne są korki, nie zaś ja, który wyszedłem za późno. Wróciłem pijany do domu – winni są koledzy, którzy mi stawiali, nie zaś ja, który piłem. Wywołałem kłótnię o jakąś bzdurę – winna jest druga osoba, która mnie sprowokowała, nie zaś ja, który odreagowałem na niej swoją frustrację.
            Dosyć łatwo jest zobaczyć działanie tego mechanizmu w innych. Jednak ujrzenie go w sobie wymaga już kolosalnego wysiłku. A jeśli nawet się uda, to z reguły po czasie, kiedy już się stało, nigdy w tym momencie, gdy właśnie jesteśmy w trakcie zrzucania winy na kogoś innego.
            Konfrontacja z czymś takim w sobie oznacza ujrzenie panoszących się w naszym wnętrzu sprzeczności. Nie chcemy widzieć nieustannej wojny, jaka się w nas samych rozgrywa. Nawet jednak gdybyśmy chcieli, nie jest to takie łatwe. Takie doświadczenie mogłoby być wręcz niszczące dla naszego życia psychicznego.
            Dlatego należałoby zacząć nie tyle może od konfrontacji z prawdziwym obrazem siebie, co od zbudowania dystansu wobec obrazu nieprawdziwego, czyli tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.
            Wstępem do tego może być ćwiczenie, które polega na tym, że staramy się w wyobraźni zobaczyć siebie w taki sposób, w jaki widzą nas inni. A więc na przykład przyjrzeć się raz jeszcze sytuacji, w której braliśmy udział, np. sprzeczki z bliską osobą, z perspektywy nie swojej, lecz tego drugiego uczestnika. Ważne, aby przy tym nie próbować ferować żadnych wyroków, nie skupiać się na tym, kto ma rację, kto zaś jej nie ma. Spróbować zobaczyć siebie oczami innej osoby, spróbować przyjąć jej punkt widzenia. I postarać się zrozumieć (znów – nie oceniać!), dlaczego zachowała się tak nie inaczej, dlaczego mówiła to, co mówiła, a przede wszystkim – jak moje zachowanie wyglądało i było odbierane z jej perspektywy.
            To bardzo trudne móc się oddzielić od siebie. Nawet w wyobraźni. Przyzna to każdy, kto uczciwie próbował. Jednak największa ironia sytuacji tkwi w tym, że dopiero takie oddzielenie stanie się początkiem wracania do siebie. Bowiem to, od czego mam się tu oddzielić, bynajmniej nie jest mną.

piątek, 5 października 2012

Autohipnoza


            Czy znasz taki mechanizm: uczysz się czegoś nowego, powiedzmy tańca. Wiesz, że pewną figurę zawsze musisz rozpocząć lewą nogą. Ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu za każdym razem, zanim zdołasz pomyśleć, rozpoczynasz ją prawą. Poza tym wszystko idzie znakomicie, tylko ta nieszczęsna noga w tym jednym momencie. Próbujesz pamiętać, starasz się wcześniej już przygotować ciało, aby użyło tej właściwej nogi, ale zamiast tego nie dość, że wciąż popełniasz tę samą pomyłkę, to jeszcze zaczynasz popełniać następne, których dotąd nie robiłeś. Z kroku na krok jest coraz gorzej, coś, co wydawało się proste jeszcze pół minuty temu, teraz zda się czymś nieosiągalnym, ponad twoje możliwości. Walczysz, próbujesz podołać temu wszystkiemu, ale tylko coraz bardziej narasta w tobie złość na swoją nieporadność i umacnia się wściekłość, że nie umiesz opanować tak prostej rzeczy. W końcu poddajesz się, przestajesz nawet próbować i mówisz sobie: „To za trudne dla mnie, nigdy się tego nie nauczę.”
            Oto jeden z wielu możliwych przykładów autohipnozy. Co tu się bowiem zadziało? Dlaczego nie jestem w stanie opanować tak prostej rzeczy? Dlatego wskutek tego nawet to, co zdawało się już opanowane, zaczyna być nieosiągalne?
            Po pierwsze, od czego zaczyna się to wszystko? Co powoduje uruchomienie w tobie tego mechanizmu?
            Chęć natychmiastowego osiągnięcia celu.
            To oczywiste, że nauczenie się czegoś, co znacznie wykracza poza nasze dotychczasowe nawyki ruchowe, wymaga czasu. Efektów nie można spodziewać się od razu. Ciało musi mieć czas na to, aby się z nowymi dla niego rzeczami oswoić i aby je – użyję tego słowa – zrozumieć. Tak, ciało posiada swoje własne, specyficzne rozumienie, tak samo jak posiada swoją własną pamięć.
            Jednak chęć osiągnięcia efektu powoduje, że nie dajemy mu tego czasu. Przeciwnie sami na siebie zaczynamy wywierać presję: „dlaczego nie mogę opanować tak prostej rzecz?” A więc po pierwsze pretensja: „dlaczego nie mogę?” Po drugie podkopywanie wiary w we własne możliwości: „tak proste, a ja nie mogę.” Po trzecie absurdalny, nieuwzględniający specyfiki sytuacji nakaz: „muszę opanować!”
            Jeśli spojrzymy na to wszystko na zimno, z dystansu, może nas to co najwyżej śmieszyć. Opanowanie nowego tańca, czy w ogóle jakiejkolwiek nowej rzeczy, zawsze musi potrwać, jak już mówiliśmy. Poza tym wymaganie od siebie już teraz natychmiast tego, że coś ma ci wyjść, jest po prostu nieefektywne. Zaczynasz być tak mocno skoncentrowany na celu, na tym, aby go już osiągnąć, że przestaje ci wychodzić cokolwiek. Utożsamiasz się z celem, tym, co w twoim mniemaniu nim jest, przez co tracisz z oczu ten konkretny moment, w którym właśnie jesteś.
            Tak działa mechanizm autohipnozy.
            Co zaś powoduje, że tak łatwo podlegasz jego działaniu?
            Ano to, że nie dajesz sobie prawa do popełniania błędów. Krytykujesz siebie za to, że ci nie wychodzi, jesteś wściekły, dwoisz się i troisz, aby wyszło, a kiedy wciąż i wciąż nijak wyjść nie chce, rzucasz wszystko w diabły, poddając się bardzo przekonującemu w tej chwili przekonaniu – że po prostu nie jesteś w stanie i tyle. Trudno, widać to nie dla ciebie.
            Czy widzisz już, jak to funkcjonuje?
            Aby opanować cokolwiek nowego, trzeba dać sobie przyzwolenie na popełnianie błędów. Błąd to efekt tego, że twój nawykowy sposób reagowania zderza się z czymś nowym, czymś co nie stało się jeszcze ani nawykiem ani reakcją. Chęć osiągnięcia celu będzie tylko wzmacniać i nieustannie pobudzać twoje nawyki. To jedyne, co masz pod ręką, to jedyne, czego możesz użyć natychmiast. Ale chodzi przecież o to, aby właśnie nauczyć się czegoś nowego, nie zaś używać tego, co już od dawna nauczone i gotowe do użytku na zawołanie. Dlatego błędy są nie tylko nieuniknione, ale wręcz niezbędne. One pozwolą lepiej zobaczyć i zrozumieć różnicę między tym, co nawykowe – czyli już dane, a nowym – które należy przyswoić. Przyswoić, czyli sprawić, aby stało się twoje.
            Dając sobie prawo do błędu, dajesz sobie jednocześnie szansę na uniknięcie autohipnozy. A gdy już ją sobie dasz – postaraj się z niej skorzystać. Na moment stań się mniej mechaniczny niż zwykle. A wtedy pojawi się wiele rzeczy, których w życiu byś się nie spodziewał.
            

środa, 12 września 2012

Granice


            Ciekawym paradoksem jest fakt, iż wszelki rozwój możliwy jest przede wszystkim dzięki powstrzymującym go ograniczeniom. Aby bowiem doskonalić się w jakiejkolwiek dziedzinie muszę pokonywać hamujące mnie granice. Weźmy pierwszy lepszy przykład: rozciąganie mięśni. Załóżmy, że zacząłem praktykować jogę i uświadamiam sobie, jak bardzo nierozciągnięte jest moje ciało, przez co większość asanów okazuje się dla mnie niemożliwa do wykonania. Postanawiam więc, że będę codziennie się rozciągał, wykonując odpowiednie ćwiczenia. Pierwszą rzeczą, jaką muszę zrobić, jest precyzyjne określenie tego, do jakiego stopnia w obecnej chwili są rozciągnięte moje mięśnie. Czyli ustalam, jaki kąt rozwarcia nóg jest osiągalnym dla mnie maksimum, jak blisko kolan mogę przyciągnąć klatkę piersiową, nie zginając ich itd. Następnego dnia, rozciągając się próbuję przesunąć te granice choćby o pół milimetra. Trochę mocniej rozszerzyć nogi, trochę bliżej przyciągnąć tułów do kolan. W ten sposób właśnie pracuję ze swoimi granicami. Szybko odkryję, że zmieniają się one z każdym dniem. Dziś mogę wykonać głębszy skłon niż wczoraj, w związku z czym wyznaczam sobie nową granicę do pokonania.
            W „Gerontikonie” – zbiorze sentencji Ojców Pustyni oraz krótkich anegdot zaczerpniętych z ich życia, znajduje się między innymi historia mnicha, którego modlitwa miała taką moc, że Bóg spełniał wszystkie zawarte w niej prośby. Pewnego dnia ów starzec poprosił o oddalenie odeń wszelkich pokus. Tak też się i stało. Po kilku dniach naszego mnicha odwiedził inny starzec. Od razu zorientował się, że z jego przyjacielem jest coś nie tak i próbował dociec przyczyny. Gdy usłyszał historię o jego modlitwie i jej skutkach, natychmiast zaczął go namawiać, aby znów się pomodlił – tym razem o przywrócenie pokus. Bez nich bowiem nie ma rozwoju duchowego. Tak też się stało.
            Ta historia pięknie obrazuje wspomniany na początku paradoks.
            Nasze podejście do kwestii ograniczeń znamionują zazwyczaj dwie postawy: albo rezygnacja z jakiejkolwiek próby ich przekroczenia albo forsowanie czegoś na siłę bez uwzględniania ich istnienia. Obie opcje są równie jałowe. W pierwszym wypadku używamy świadomości istnienia granic jako wygodnego pretekstu, który usprawiedliwia naszą pasywność. W drugim udając, że nie istnieją możemy zrobić krzywdę sobie lub innym.
Wracając do przykładu z rozciąganiem. Mówiąc sobie, że nie ma sensu się rozciągać, bo ledwo mogę pochylić kręgosłup do przodu bez zginania kolan, w związku z czym nie mam co marzyć o dotknięciu kolan klatką piersiową, nie biorę pod uwagę możliwości pracy z ograniczeniami mojego ciała. Dziś moje maksimum jest takie i takie, ale jutro lub pojutrze będzie już o milimetr większe. Przy regularnym ćwiczeniu postępy będą widoczne bardzo szybko. Z kolei nie zwracając uwagi na ograniczenia, na przykład podczas pierwszej próby rozciągania od razu forsując coś, co wykracza poza możliwości moich mięśni na dziś dzień, łatwo mogę je nadwyrężyć, a nawet zerwać sobie ścięgno.
Słowem zawsze najpierw należy zadać sobie pytanie: jakie są moje ograniczenia w tym konkretnym momencie. Następnie zaś spróbować je przekroczyć. Choćby o setną część milimetra. I pamiętać, że granica, na której zatrzymałem się dziś, jutro będzie punktem wyjścia.

niedziela, 26 sierpnia 2012

samoobserwacja


            Aby zacząć obserwować siebie, powinienem najpierw zawrzeć ze sobą umowę, że w trakcie przyglądania się własnym nawykom i reakcjom, nie będę starał się zmieniać niczego podczas obserwacji. Zasada ta jest trudniejsza do zastosowania niż się to z początku może wydawać.
            Kiedy widzimy, że robimy coś źle, naszym pierwszym odruchem zawsze będzie próba zrobienia tego dobrze. Natychmiastowa reakcja spowoduje, że spróbujemy naprawić błąd, zanim dokładnie zorientujemy się, na czym w ogóle on polega. W ten sposób jednak nie dość, że nie osiągniemy celu samoobserwacji, jakim jest zobaczenie naszych nawyków i mechanicznych sposobów reagowania, to jeszcze wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, próbując naprawić błąd jedynie pogłębimy go jeszcze bardziej. Na przykład, jeżeli zauważę, że pozycja mojego kręgosłupa, kiedy siedzę, jest krzywa, przez co mięśnie ramion i szyi napięte są zdecydowanie ponad normę, gdy natychmiast spróbuję to skorygować najprawdopodobniej wykrzywię kręgosłup jeszcze bardziej i powiększę napięcie mięśni, starając się w pośpiechu „naprawić” jedno i drugie.
            Aby wiedzieć, w jaki sposób pracować nad osiągnięciem prawidłowej postawy, muszę najpierw wiedzieć jak wygląd moja nawykowa nieprawidłowa pozycja kręgosłupa, które mięśnie napinam ponad normę i z czego to wynika. Na przykład, kiedy piszę intensywnie myśląc nad treścią, odkrywam, że mam tendencję do garbienia górnej części pleców, silnego napinania mięsni ramion i rąk oraz zakładania nogi na nogę i skręcania całego ciała w lewą stronę, przez co moje lewe ramię znajduje się niżej niż prawe. Przyłapawszy się na tym wszystkim, mogę – nie zmieniając pozycji ani napięć mięśniowych – badać dalej: zgarbione plecy wiążą się u mnie z ruchem do wewnątrz, z tym, że staram zamknąć się w sobie i odciąć od bodźców zewnętrznych, nieświadomie wierząc, że pomoże mi to osiągnąć lepszą koncentrację. Ponieważ moje krzesło jest zbyt niskie, muszę zakładać nogę na nogę i skręcać ciało na jedną stronę, aby zrekompensować sobie jego niewystarczającą wysokość, a jako że komputer znajduje się nieco za wysoko w stosunku do ramion, ręce cały czas są napięte w trakcie pisania. Itd., itp.
            Jeżeli od razu będę chciał cokolwiek zmienić, nie dam sobie szansy, aby cokolwiek zobaczyć. Przez co pozbawię siebie możliwości poznania swoich nawyków (ruchowych, emocjonalnych, mentalnych) czy zrozumienia sposobu ich działania. A dopiero wiedząc, jak one funkcjonują, umiejąc rozpoznawać je w sobie, jestem w stanie zacząć jakąkolwiek pracę nad nimi.
            Co ciekawe jednak – samo obserwowanie nawyków powoduje bardzo subtelną lecz zauważalną zmianę w ich sposobie działania. Stają się mniej mechaniczne. Oczywiście pod warunkiem, że umiemy powstrzymać się od reagowania i po prostu je zobaczyć.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Związki


            Jesteśmy tak skonstruowani, że żyjąc samotnie zwykle czujemy się niepełni, odczuwamy brak równowagi. Z drugiej strony, patrząc po własnym doświadczeniu, czy też rozglądając się wśród znajomych, nietrudno zauważyć, że szczęśliwy, dobrze dobrany związek, który nie powodowałby unieszczęśliwiania którejś ze stron bądź obu, to coś niezwykle rzadko spotykanego, raczej wyjątek niż reguła.
            To, że decydujemy się stworzyć z kimś związek rzadko bywa naszą świadomą decyzją. Decyduje raczej kontekst sytuacji, dominujące w nas w danej chwili pragnienie, cały skomplikowany splot czynników najróżniejszego rodzaju. Nawet gdybyśmy chcieli zweryfikować, czy z daną osobą mamy szansę na zdrową i spełnioną relację, nie dysponujemy żadnymi narzędziami, które by nam to umożliwiały (poza mglistą intuicją, którą i tak zazwyczaj ignorujemy).
            Wiążemy więc swoje życie z drugą osobą pod wpływem uroku jednej chwili, strachu przed samotnością lub zmysłowego pożądania, które notorycznie myli nam się z uczuciem. Trudno się dziwić, że szansa na powodzenie takiego przedsięwzięcia waha się na granicy błędu statystycznego.
            W jaki sposób można by przynajmniej częściowo zweryfikować stopień dopasowania i możliwość ewentualnego „dogrania się” z daną osobą już na bardzo wczesnym etapie znajomości?
            Każdy związek funkcjonuje na trzech różnych płaszczyznach, które choć w ideale powinny się uzupełniać, mają tendencję do tego, by działać całkiem niezależnie, często pozostając względem siebie w sprzeczności.
            Pierwsza z nich to płaszczyzna erotyczna. Jeżeli działa ona jak należy, oznacza to, że między dwojgiem ludzi istnieje przyciąganie, to co potocznie nazywamy „chemią”. Dwie osoby działają na siebie jak magnes, ich ciała lgną do siebie, spragnione swojej bliskości, ciepła i dotyku.
            Druga z nich to wymiar emocjonalny relacji. Czy czuję coś do drugiej osoby, czy jej obecność pobudza moje wewnętrzne odczucia do życia? Jeżeli ten aspekt działa prawidłowo, przebywanie z drugą osobą oznacza nieustanny ruch moich emocji, krążących wokół niej. Pragnę przebywania z nią, potrzebuję jej bliskości, bo czuję się wtedy bardziej żywy, intensywniej niż zwykle odczuwający wszystko wokół i wewnątrz.
            Trzecia wreszcie płaszczyzna to poziom wzajemnego porozumienia. Nie chodzi wyłącznie o komunikację, chodzi o coś więcej. O możliwość zrozumienia. Nie wystarczy sama chęć –choć bez niej w ogóle nic nie będzie możliwe. Jeżeli ja i moja partnerka naprawdę do siebie pasujemy, to będziemy w stanie zrozumieć nawzajem swój wewnętrzny świat, coś co zazwyczaj jest szczelnie zamkniętym królestwem, gdzie każdemu poza jego właścicielem niezwykle trudno jest się dostać. Będę w stanie zrozumieć jej potrzeby, będę wiedział na jakie ukryte źródła w jej życiu psychicznym wskazują różne zewnętrzne objawy. A co ważniejsze, będę potrafił opowiedzieć jej o tym, co dzieje się we mnie, w moim wnętrzu i będę czuł, że zostałem zrozumiany, że ona naprawdę wie, o czym ja mówię, jak nieskładnie by mi to wychodziło (bo takie rzeczy akurat bardzo trudno jest zwerbalizować, a jeśli już to wyłącznie przy pomocy trudnych do odszyfrowania metafor i symboli).
            Z reguły dzieje się tak, że działa jeden wybrany aspekt, bardzo słabo zaś lub w ogóle pozostałe. Ewentualnie jako tako funkcjonują dwa, za to trzeci nie funkcjonuje wcale. Oczywiście, ideał polega na tym, aby harmonijnie współdziałały ze sobą wszystkie trzy, ale – jak zapewne domyślają się już wszyscy moi czytelnicy – jest to zdecydowanie wyższa szkoła jazdy.
            

wtorek, 7 sierpnia 2012

Kim jestem?


            Z pewnością każdy z nas znalazł się wiele razy w sytuacji, kiedy to zrobił coś zupełnie wbrew sobie. Nawet nie dlatego, że ktoś nas sprytnie zmanipulował, nie dlatego, że ktoś aż tak bardzo namawiał, że w końcu powiedzieliśmy „dobrze” dla świętego spokoju. Nie, chodzi mi o sytuację, kiedy zrobiliśmy coś, po czym za jakiś czas uświadomiliśmy sobie: „Przecież chciałem zrobić coś dokładnie odwrotnego.”
            To, co się zdarzyło można by ująć w sposób następujący: zrobiłem coś, czego nie chciałem. I w domyśle rzecz jasna: ja zrobiłem – ja nie chciałem. Aby rozwikłać tę sprzeczność zadajmy sobie najpierw pytanie: czym jest to „ja”?
            Zrobiłem coś, czego nie chciałem. Czyli jakieś jedno „ja” wykonało działanie, którego inne „ja” nie chciało. Czyżbym był podzielony? Składał się z dwóch części? A jeśli tak, to która z nich jest prawdziwa? Takie myśli nieuchronnie prowadzą ku jednemu z najtrudniejszych pytań, jakie człowiek może sobie zadać:
            Kim jestem?
            Czy wszystkie moje zachowania to jestem „ja”? A może tylko niektóre? W takim razie do kogo należą te inne? I jakim cudem moje działania mogą nie być moje? A moje myśli? Czy to zawsze ja myślę? Czy też może jestem myślany przez coś innego, inne „ja”?
            Musimy teraz być ostrożni, bo wkraczamy na grząski teren, badanie którego w niejednym przypadku zakończyło się poważnymi problemami ze zdrowiem psychicznym.
            Od czego zacząć?
            Jak zwykle najlepiej od obserwacji siebie.
            Szybko z pewnością zauważymy, że naszymi działaniami, decyzjami oraz emocjami rządzą sprzeczności. Coś, czego wczoraj pragnęliśmy najbardziej na świecie, dziś wzbudza w nas niechęć i odrazę. Szczera wiara w jakąś ideę i osobę, która nas nią natchnęła, po paru miesiącach zmieniła się w równie szczerą nienawiść do obu.
            Czy obserwując siebie, zmienność moich nastrojów, emocji, pragnień i tym podobnych, jestem w stanie utrzymać koncepcję jednego „ja”, które nieodmiennie we wszystkim, co robię, myślę i czuję reprezentuje mnie? Czy może raczej jest tak, że wypełniają mnie sprzeczne osobowości – kłócące się nieustannie, przejmujące władzę jedna nad drugą? Przyglądając się swemu wnętrzu podczas najprostszych codziennych czynności, czy jestem w stanie zobaczyć tam w środku coś innego niż nieustanny chaos?
            Czy to jestem ja?
            Jeżeli tak, to które z tych walczących ze sobą „ja” jest moje? Czy któreś jest w ogóle? A jeśli żadne, to czym jest prawdziwe Ja i gdzie go szukać?
            Zacznijmy od pierwszego z tych pytań. Carl Gustav Jung ukuł swego czasu bardzo przydatne pojęcie „persony”. Słowo to po łacinie oznacza zarówno osobę, jak i maskę aktorską lub rolę. Persona jest więc naszą maską społeczną, rolą, jaką odgrywamy przed innymi, co więcej – której odgrywania ci inni często od nas oczekują. Oczywiście, ile sytuacji, tyle ról. Inny obraz nas mają rodzice, jeszcze inny koledzy ze szkoły czy z pracy, a jeszcze inny nasz partner czy partnerka. Często odczuwamy te role jako coś obcego, wręcz nienawistnego, a jednak to one rządzą naszymi zachowaniami wobec pozostałych osób. Co więcej, nie jesteśmy sprawnymi aktorami, którzy panują nad tym, co chcą zagrać, świadomie starają się wywołać określone wrażenie na innych. Wręcz przeciwnie – jesteśmy zdeterminowani przez nasze role, aby zachowywać się w sposób zgodny z ich logiką (jak bardzo nielogiczna by się nam ona nie wydawała). Innymi słowy – jesteśmy niewolnikami naszych ról.
            Jeżeli jednak są to tylko maski, to kim jest osoba, która je nosi (tudzież do której one przywarły)?
            W bardzo rzadkich chwilach zdarza nam się doświadczać pewnych sytuacji niepotocznych, w których widzimy nagle siebie jakby z zewnątrz i zaczynamy doświadczać nieznanego nam wcześniej spokoju oraz poczucia harmonii we wszystkim, co nas otacza. Codzienna gonitwa myśli przestaje przesłaniać nam obraz rzeczywistości i nas samych. Uświadamiamy sobie – nie tylko intelektualnie, ale czując to całym sobą – że istnieje pewien wyższy porządek, którego działanie odczuwamy tak na zewnątrz, jak i we własnym wnętrzu. Działania, słowa i emocje innych ludzi nagle stają się widoczne jak na dłoni, doskonale odczytujemy ukryte pod nimi intencje, częste sprzeczne z tym, co okazywane na zewnątrz. Widzimy to, lecz nie ma w nas potrzeby oceniania. Po prostu taki jest stan rzeczy na ten moment. Ten i ten człowiek podlega władaniu takich to a takich sił i czynników potężniejszych od niego, podobnie jak ja w tej chwili podlegam takim to a takim wpływom.
            Rzadkie to momenty, być może wielu z nas nie doświadczyło ich jeszcze nigdy w życiu. Są to jednak jedyne chwile, kiedy naprawdę wchodzimy w kontakt z naszym prawdziwym Ja. Cała reszta jest tylko odgrywaniem ról. 

wtorek, 31 lipca 2012

Człowiek jako całość


            Gdybyśmy zapytali samych siebie o to, w jaki sposób rozumiemy takie pojęcia jak dusza i ciało, najprawdopodobniej odkrylibyśmy szybko w sobie wyobrażenie niematerialnego tworu zamkniętego w materialnym ciele i połączonego z nim w jakiś sposób. Pewnie też zaświtałby nam obraz duszy wydającej ciału różne dyspozycje, którym to drugie podporządkowuje się bądź nie. W każdym bądź razie tkwi w nas głęboko tendencja do myślenia o duszy i ciele jako o dwóch różnych bytach, pozostających względem siebie w nieustannej sprzeczności. Taki sposób postrzegania siebie i świata jest oczywiście wynikiem różnych przekonań i obrazów, jakie przejmujemy wraz z dziedzictwem kulturowym, w którym przyszło nam wyrastać.
Myślenie w kategoriach dualizmu przekłada się na wiele bardzo konkretnych i wymiernych rzeczy związanych z naszym codziennym funkcjonowaniem. Na przykład często wydaje nam się, że jesteśmy fizycznie wyczerpani, chociaż tak naprawdę zmęczenie jest psychiczne i to umysł „wmówił” ciału zmęczenie – na tyle skutecznie, że ono faktycznie zaczęło je odczuwać. Każdy, kto chodził po górach doświadczył sytuacji, w której jest przekonany, że nie ujdzie już ani centymetra więcej, a jednocześnie iść trzeba, bo jesteśmy w samym środku szlaku, nigdzie nie widać choćby jednego człowieka, za chwilę zacznie się ściemniać itd. – i oto nagle odkrywa w sobie rezerwy sił i mocy, jakie jeszcze parę minut temu zdawały się być ostatecznie wyczerpane. Z drugiej zaś strony – inny przykład zupełnie odwrotnej sytuacji: zdarza się, że ktoś uskarża się na to, że ciężko mu się myśli, widzi wszystko w czarnych kolorach i brak mu motywacji do życia, po czym po wizycie u dobrego dietetyka okazuje się, że zmiana nawyków żywieniowych zaowocowała dajmy na to uregulowaniem poziomu cukru i cholesterolu w związku z czym stan psychiczny danej osoby zmienił się radykalnie w ciągu tygodnia.
Nie chcę tutaj nikogo namawiać do zmiany poglądów czy przekonań dotyczących kwestii ciała, duszy i tym podobnych zagadnień. Zostawmy to metafizyce. To, co chciałbym zaproponować, to jak zwykle obserwacja i uważne przyjrzenie się różnym mechanizmom, jakie w nas działają.
Proponuję proste ćwiczenie.
Stań na podłodze i zamknij oczy. Spróbuj mieć odczucie swych rąk. Pomyśl o tym, że ludzka ręka waży średnio około czterech kilogramów. Poczuj ten ciężar w każdej ręce. Wyobraź sobie, że do każdej ręki masz przywiązane cztery kilogramowe torebki cukru. Powoli podnoś teraz obie ręce, wraz z uwiązanymi na nich torebkami, aż dojdą do pozycji horyzontalnej. Powinno ci to zając około pół minuty. Kiedy poczujesz, że dłonie znalazły się już mniej więcej na wysokości twojej klatki piersiowej, zatrzymaj ruch rąk i potrzymaj je jakiś czas w tej pozycji, starając się nie gubić ich odczucia. Cztery torebki cukru wciąż wiszą przywiązane do nich w twojej wyobraźni. Teraz opuść ręce powoli.
Strząśnij dłonie, przejdź się trochę po pokoju, po czym znów stań w tym samym miejscu. Zamknij oczy. Poczuj swoje ręce wiszące luźno wzdłuż boków. Teraz wyobraź sobie, że do każdej z nich przywiązano po cztery duże baloniki. Przy pomocy specjalnych rurek do baloników zaczyna być pompowane powietrze. W miarę jak zaczynają się one nim napełniać twoje ręce stopniowo podnoszą się do góry. Kiedy baloniki są już w pełni wypełnione powietrzem, ręce znajdują się w pozycji horyzontalnej. Tutaj zatrzymaj ich ruch, chociaż baloniki wciąż ciągną je do góry. Koncentruj się w dalszym ciągu na odczuwaniu ciężaru swych rąk. Po krótkiej chwili wyobraź sobie, że powietrze stopniowo zaczyna wylatywać z baloników i wraz z tym twoje ręce zaczynają opadać. Powoli. Delikatnie. Aż powietrze zejdzie całkiem i ręce znajdą się z powrotem po obu bokach ciała.
Czy zaobserwowałeś różnicę w odczuwaniu ciężaru rąk za pierwszym i za drugim razem? Prawda, że była konkretnie odczuwalna? A przecież torebki cukru i baloniki znajdowały się w twojej wyobraźni, nie były fizycznie doczepione do rąk.
To proste ćwiczenie pokazuje jak bardzo nasza psychika jest powiązana z naszym ciałem. Tak naprawdę idea oddzielania jednego od drugiego wynika tylko z naszego myślenia. Nie da się oddzielić tego, co dzieje się w naszym organizmie od stanu psychicznego, jakiemu podlegamy i vice versa.
Bardzo ciekawym doświadczeniem jest obserwowanie w sobie tych zależności, we wszelkich możliwych sytuacjach życia codziennego. Można wtedy odkryć wiele fascynujących faktów, jak choćby to, do jakiego stopnia sposób nasze nawykowe pozycje ciała (podczas siadania, stania, chodzenia etc.) odzwierciedlają nieświadome wyobrażenia, jakie żywimy na swój temat. A może to te wyobrażenia są odzwierciedleniem sposobu, w jaki funkcjonuje ciało? (Tak właśnie wpada się w pułapki języka, noszącego w sobie dualistyczny obraz świata – tak naprawdę oczywiście nie ma tutaj żadnej alternatywy, obie sytuacje są tym samym. Ale to już można zweryfikować tylko poprzez własne doświadczenie.)

czwartek, 26 lipca 2012

Sens istnienia


            Każdy człowiek przynajmniej raz w życiu zastanawiał się nad sensem swojego istnienia. Po co tutaj jestem? Skąd się wziąłem? Czy moje życie ma jakiś wyższy cel? Jeśli tak, to jaki? Takie pytania co jakiś czas powracają natrętnie, często nie dając nam spokoju. Czasem próbujemy wręcz znaleźć pierwszą lepszą odpowiedź, aby tylko się od nich uwolnić, ale z reguły nie jest to takie proste. Próbujemy jej szukać w książkach, systemach filozoficznych, nauce, sztuce, religii… I jeśli potrafimy być wobec siebie uczciwi, będziemy musieli przyznać, że nigdzie tam nie jesteśmy w stanie jej znaleźć. Teorie filozoficzne czy naukowe, jak przekonująco by nie brzmiały, nie dają nam poczucia, że naprawdę coś zrozumieliśmy. Natarczywe wewnętrzne pytanie wciąż pozostaje niezaspokojone i męczy jak męczyło. Czasem męczy tak bardzo, że wpadamy w sidła jakiejś sekty, oferującej łatwe odpowiedzi za cenę stłumienia w sobie umiejętności krytycznego myślenia.
            W końcu zaczynamy wątpić – czy na to pytanie w ogóle istnieje jakakolwiek odpowiedź? A może sens jest tylko wymysłem naszego umysłu i poza nim nic takiego nie istnieje i istnieć nie może?
            Tylko, czy zanim zaczęliśmy szukać odpowiedzi, zastanowiliśmy się chociaż nad tym, jak jej szukać?
            Spróbujmy najpierw poznać siebie. Poobserwujmy nasze funkcjonowanie w różnych sytuacjach. Jak zachowuje się nasze ciało, w jaki sposób powstają nasze emocje, skąd biorą się nasze myśli. Nim zadamy nasze pytanie i rozpoczniemy poszukiwania odpowiedzi, postarajmy wcześniej dowiedzieć się – kto pyta?
            Większość naszego życia upływa na mechanicznym reagowaniu. Lecz czasem, bardzo rzadko, pojawiają się w nim sytuacje niepotoczne, kiedy wydarza się coś niezwykłego. Nasze działania, nasze uczucia, nasze myśli mają wtedy zupełnie inną jakość niż na co dzień. Co takiego się wtedy dzieje? Na chwilę przestaliśmy być mechaniczni, udało nam się nie zareagować, przez krótki moment zobaczyliśmy coś naprawdę, a nie tylko przez pryzmat z góry powziętych sądów i przekonań.
            Zwykły umysł nie może zrozumieć rzeczy, które wykraczają poza potoczną rzeczywistość. Nie jest to zresztą jego zadaniem. Jest nim owszem: układanie planu dnia, robienie zakupów, podtrzymywanie relacji z innymi, chodzenie do pracy, czytanie gazet, prowadzenie samochodu, ugotowanie obiadu etc., słowem wszystkie czynności, bez których nie bylibyśmy w stanie funkcjonować na co dzień.
Próbując zrozumieć sens naszego życia poprzez czytanie książek lub zasięganie opinii autorytetów, staramy się zwykłym umysłem uchwycić coś, coś zupełnie wykracza poza „zwykłą” rzeczywistość. Używamy złego narzędzia.
Prawdziwe zrozumienie nigdy nie będzie zrozumieniem intelektualnym. Intelekt może zgromadzić wiedzę, ale nie jest w stanie jej zrozumieć. Tylko wyższy umysł może. Dlatego, aby być w stanie cokolwiek zrozumieć musimy najpierw potrafić się z nim połączyć.
Co więcej – prawdziwe zrozumienie osiągnąć można tylko poprzez doświadczenie. To dlatego, kiedy pytamy starych ludzi o różne rzeczy, odnosimy wrażenie, że oni pojmują coś, czego my mimo wielkich wysiłków pojąć nie jesteśmy w stanie. Chcemy wydobyć od nich tę wiedzę, tak aby samemu też to pojąć, ale nigdy się nie udaje. Nie może. Żeby zrozumieć, musielibyśmy przeżyć całe ich życie. 

sobota, 21 lipca 2012

Pozorna świadomość zmysłowa


            Kiedy udało nam się odkryć najsilniej w nas obecne niepotrzebne napięcia mięśniowe i powodowane przez nie nieprawidłowości w postawie (jak choćby różne nienaturalne przekrzywienia kręgosłupa, co owocuje niesymetrycznością całego ciała), następnym zdawałoby się logicznym etapem powinno być osiąganie prawidłowej pozycji kręgosłupa oraz ciała. I tu pojawia się nieoczekiwany problem: kiedy przyjmujemy pozycję, która wydaje nam się właściwa, po czym skonfrontujemy to nasze odczucie choćby z obrazem w lustrze okazuje się, że obie rzeczy niezbyt się ze sobą zgadzają. Wydaje nam się, że nasza głowa nakierowana jest w górę i do przodu, kręgosłup mamy prosty i wyciągnięty do góry, a tymczasem w lustrze widzimy wszystkie nasze znane wady postawy, tyle, że jeszcze większe niż zwykle. Co więcej, jeśli spróbujemy odczuć stan naszego ciała, okaże się, że mięśnie zamiast rozluźnić się jak planowaliśmy, stały się jeszcze bardziej spięte .
            Jest to efekt działania pozornej świadomości zmysłowej. A cóż to takiego ta pozorna świadomość zmysłowa?
            Jak była już o tym mowa, każdy z nas posiada naturalną zdolność propriocepcji, czyli mówiąc najprościej – odczuwania własnego ciała. Ponieważ jednak już od małego uczymy się używania ciała w sposób bardzo nienaturalny, nasze nieproporcjonalne napięcia mięśniowe i powodowane przez nie wady postawy stają się coraz bardziej „normalne”, w związku z czym bardzo szybko naturalną pozycję kręgosłupa, czy chwilowy brak spięcia w najbardziej zwykle pospinanych partiach mięsni będziemy odczuwać jako „nienormalne”, często też niezbyt „przyjemne”. W ten sposób nasz wewnętrzny zmysł czucia głębokiego zostaje wypaczony.
            Aby uświadomić sobie, o czym mowa proponuję wykonać proste ćwiczenie. Stań z rozstawionymi nogami – stawiając stopy mniej więcej na szerokości bioder – i zamknij oczy. Teraz , nie otwierając ich, spróbuj ułożyć swoje stopy tak, aby znalazły się na tej samej linii (palce i pięty) oraz by były idealnie względem siebie równoległe. Daj sobie na to tyle czasu ile potrzebujesz. Kiedy poczujesz już, że stopy znalazły się w odpowiedniej pozycji, otwórz oczy. Czy to, co widzisz zgadza się z tym , co czułeś?
            Jeśli poprzednie ćwiczenie wydało ci się mało przekonujące, możesz wykonać jeszcze jedno. Tym razem połóż się wygodnie na podłodze. Zamknij oczy. podnieś obie ręce i umieść dłonie parę centymetrów nad twarzą – tak aby jej nie dotykać. Następnie umieść palec wskazujący prawej ręki w powietrzu tuż nad czubkiem swej głowy. Palec wskazujący lewej ręki zaś umieść tak aby znajdował się nad brodą. Teraz otwórz oczy. czy to, co pokazują palce zgadza się z tym, jaka jest rzeczywista długość twojej głowy?
            Dlatego właśnie tak ważne jest, aby pracując z ciałem nie zaczynać nigdy samemu, tylko robić to pod okiem doświadczonej osoby. Nieważne, czy trenujesz sztuki walki, czy chcesz uprawiać teatr fizyczny lub może po prostu interesuje cię Technika Alexandra. Nigdy nie zaczynaj pracy sam, gdyż w te sposób będziesz tylko wzmacniał szkodliwe dla siebie nawyki, pogłębiając wady postawy oraz skalę niepotrzebnych napięć mięśniowych, choć subiektywnie może wydawać ci się, że pracujesz nad polepszeniem tego wszystkiego. Pamiętaj, że tak naprawdę, powrót do naturalnego używania siebie nie polega na tym, że musisz opanować jakieś nowe techniki, czy nauczyć się nowych pozycji ciała. Wręcz przeciwnie – to, co jest do zrobienia, to oduczyć się „normalnych” nawyków tak cielesnych jak i myślowych. Przestać reagować mechanicznie. Zacząć być uważnym. W pojedynkę bardzo trudno tego dokonać.

wtorek, 17 lipca 2012

Nie-działanie


            Aby być w stanie działać, musimy najpierw nauczyć się nie-działać. Przez działanie rozumiem odwrotność mechanicznego reagowania, przez nie-działanie zaś umiejętność powstrzymania się przed takimi mechanicznymi reakcjami. Skupmy się dzisiaj na nie-działaniu.
            Temat ten oczywiście jest tak szeroki, że nie da się go wyczerpać ani w jednym poście, ani nawet w całej księdze czy zestawie ksiąg. Dlatego skupię się dziś na jednym z jego aspektów.
            Nawyku mechanicznego reagowania nabywamy już od najmłodszych lat. Współczesny styl życia, wartości i pojęcia, jakie są nam przekazywane w procesie wychowania, presja psychiczna jakiej podlegamy już od wieku szkolnego, to wszystko najpierw wykształca a następnie wzmacnia naszą „normalną” (lecz nie naturalną!) tendencję do reagowania na wszystkie bodźce w sposób zupełnie nieadekwatny. Kiedy te reakcje zaczynają się regularnie powtarzać bardzo szybko przeradzają się w nawyki. Im bardziej utrwalony nawyk, tym większą ma władzę nad nami i tym mniejsze prawdopodobieństwo, że bez pomocy z zewnątrz będziemy w stanie go w sobie zaobserwować i że tak powiem przyłapać na gorącym uczynku. Czym bardziej coś jest nieświadome, tym większą mocą psychiczną w nas dysponuje. Nasze nawyki są tak wszechobecne, że raczej trudno byłoby znaleźć choćby jedną sytuację, w której im nie podlegamy. Co oznacza, że przytłaczającą większość naszych czynności wykonujemy nie my, lecz właśnie nasze nawyki.
            Oczywiście to samo tyczy się naszych zachowań, reakcji emocjonalnych, czy procesów skojarzeniowych przebiegających w naszych umysłach. Większość z nich to jedynie mechaniczne reakcje na zewnętrzne bądź wewnętrzne bodźce. Reakcje, którymi kierują nawyki, nie zaś żadna świadoma intencja. Wyobraźmy sobie taką sytuację: siedzę przy komputerze i mam do skończenie bardzo ważny tekst na jutro. Jest już północ, rano muszę wstać o szóstej, udało mi się napisać lewie dwa akapity, a wiem, że aby wyczerpać temat potrzebuję co najmniej dziesięciu stron. Czuję, jak narasta we mnie zdenerwowanie i wściekłość na samego siebie, bo przecież mogłem usiąść do pisania wiele godzin temu, zamiast gapić się bezmyślnie w telewizor i oglądać po raz kolejny ten sam ulubiony film. Chcę to zrobić szybko, zaczynam się spieszyć, a im bardziej narasta we mnie ten pośpiech tym więcej głupich błędów zaczynam robić, tym dłużej schodzi mi na ich poprawianiu, skreślaniu całych zdań i formułowaniu ich od nowa. W tym momencie wchodzi moja dziewczyna i pełnym troski głosem pyta, kiedy położę się do łóżka. Nagle zaczynam na nią krzyczeć, rugam ją w bardzo niesprawiedliwy sposób, po czym widzę, jak z oczu zaczynają płynąć jej łzy. Dziewczyna wychodzi, trzaskając drzwiami i wiem już, że będzie teraz trzeba ciężko pracować nad tym, aby zaczęła się do mnie odzywać, po tym jak ją potraktowałem. Wstaję z krzesła, uświadamiam sobie jak bardzo jestem zdenerwowany i jak głupie oraz nieadekwatne do sytuacji było moje zachowanie.
            No właśnie: na ile moje było to zachowanie?
            Spróbujmy sobie wyobrazić czym w takiej sytuacji mogłoby być nie-działanie. Kiedy narasta we mnie wewnętrzna potrzeba tego, aby zacząć krzyczeć, zatrzymuję się – zaczynam przyglądać się sobie i swoim emocjom. Próbuję poczuć ciało, w jakiej pozycji się znajduje, które mięśnie są napięte i jak mocno. W jakiej pozycji znajduje się kręgosłup. Jakie jest tempo oddechu. Niczego nie staram się zmienić – jedynie obserwuję i próbuję powstrzymać reakcję. Widzę ją – widzę jak wzbiera we mnie ochota, aby krzyknąć, aby wyładować swoją złość i frustrację na Bogu ducha winnej osobie. Widzę też jak bardzo niesprawiedliwe i wstrętne byłoby takie zachowanie z mojej strony. Uświadamiam sobie, że to, co pragnę zrobić jest absurdalne i kompletnie irracjonalne. Czy naprawdę muszę to robić? Jakie będą konsekwencje takich działań, jeśli pozwolę nawykom je we mnie uruchomić?
            Bardzo trudno jest być w stanie to widzieć w samym momencie, gdy to się w nas wydarza. Z reguły umiemy to dostrzec dopiero po wszystkim, kiedy już się zadziało. Ale na początek dobre i to.
            Jak widać choćby na tym przykładzie, nie-działanie dla nas współczesnych jest czymś bardzo trudnym, czasem wręcz nieosiągalnym.
            Pomyślmy wobec tego, jak trudne musi być działanie.

sobota, 14 lipca 2012

Oszczędzanie energii


            Każde nasze działanie potrzebuje określonej ilości energii, aby mogło zostać wykonane. Dotyczy to tak czynności, które wykonujemy przy użyciu naszego ciała, jak i wszelkich aktywności psychicznych (emocjonalnych i umysłowych). Gdy pracujemy fizycznie, po pewnym czasie musimy coś zjeść, aby nie opaść z sił i móc dalej kontynuować. Tak samo jest, gdy pracujemy intelektualnie. Z pewnością też każdemu z nas zdarzyło się choć raz w życiu zauważyć jak bardzo wyczerpany jest po trudnej emocjonalnie rozmowie. Powtórzę raz jeszcze: wszystko, co robimy, czujemy bądź myślimy pochłania określoną ilość energii.
            Nasze ciało posiada wspaniałą zdolność przyswajania potrzebnej mu energii z różnego rodzaju pokarmów, które są mu dostarczane. Problem pojawia się wtedy, kiedy nasze działania pochłaniają więcej energii, niż jest ono w stanie jej wyprodukować.
            Nie mamy świadomości tego, jak wiele energii marnujemy zużywając ją na niepotrzebne działania, emocje lub fantazje, które wyzwalają się w nas zupełnie automatycznie. Na przykład jak dużo energii pochłania codziennie nawyk nieustannego gadulstwa. Mówimy dużo i mówimy nieustannie. Nie tylko wtedy, kiedy chcemy coś zakomunikować innym, ale także wtedy, gdy nie mamy nic do powiedzenia, jednak nawykowo prowadzimy rozmowę, gdyż po prostu nie potrafimy milczeć. Kolejna rzecz, która pochłania ogromne ilości naszej energii to nieadekwatne do sytuacji napięcia mięśniowe. Ponieważ dawno zatraciliśmy poczucie własnego ciała, nie mamy na ogół świadomości tego, jak bardzo spięte są pewne partie naszego ciała. Często, aby podnieść do ust szklankę z wodą zużywamy na to energię, której starczyłoby na przeniesienie paru worków cementu.
            Sytuacją, w której doskonale można zaobserwować to, ile energii zużywają różne nasze działania, jest tak zwany kac. Mówię o potężnym bólu głowy oraz ogromnym osłabieniu ciała, kiedy to leżymy plackiem na łóżku i nawet tak prosta czynność jak przekręcenia się na bok wydaje się wysiłkiem na miarę startu w maratonie olimpijskim. Zauważmy, ile wtedy kosztuje nas wypowiedzenie choćby krótkiego zdania. W tym stanie także nasze mięśnie będą mniej spięte niż na co dzień. W sytuacji krytycznej ciało odzyskuje kontrolę nad sobą i natychmiast redukuje wszystkie niepotrzebne napięcia, bo po prostu nie dysponuje energią na to, aby je podtrzymywać. Podobnie dzieje się po ogromnym wysiłku fizycznym – wtedy także większość napięć w naszym ciele po prostu się rozluźnia.
            Pierwszym krokiem do tego, by zacząć bardziej ekonomicznie gospodarować swoją energią jest zaobserwowanie na co ją tracimy i w jakich ilościach. Dlatego najpierw należy nauczyć się to obserwować. Ile energii i jakiej uszło ze mnie po godzinie rozmowy o niczym ze znajomymi? Jak wiele jej straciłem na nienaturalnie napięte mięśnie ramion i karku, po tym jak zacząłem się spieszyć, aby zdążyć zrobić coś, co powinienem skończyć już dawno temu? I tak dalej i tak dalej.
            Kiedy jesteśmy już w stanie obserwować to, o czym mowa, następnym etapem będzie powstrzymywanie się od reakcji. Bowiem wszystkie te sytuacje, w których jakieś działanie zabiera nam więcej energii niż potrzebowałoby w normalnych warunkach, związane są z nawykowym reagowaniem na różne bodźce. Na przykład: czuję presję czasu – chcę coś zrobić jak najszybciej – nawykowo spinam mięśnie karku i ramion oraz zaczynam myśleć bardzo chaotycznie. Zamiast reagować natychmiast, mogę dać sobie chwilę czasu, na to, aby spokojnie przyjrzeć się sytuacji i spróbować ustalić jakich działań ona potrzebuje. Na pewno nie spięcia mięśni, czy chaotycznie rozbieganych myśli. Co należy zrobić najpierw? To i to. Dobrze. Za chwilę zrobię to i to. Postaram się przy tym nie napinać mięśni (obserwuję je i próbuję rozluźnić, kiedy tylko poczuję jak zaczynają mimowolnie się napinać) oraz nie wpadać w myślową panikę. Staram się wykonać jedną rzecz w jednym czasie, nie zaś wszystko na raz. Po kolei. Ustalam co najpierw, co potem, która czynność nastąpi po której. Kiedy wiem już precyzyjnie, co mam robić i w jakiej kolejności – dopiero wtedy zaczynam działać.
            Dobrym ćwiczeniem na nie-reagowanie będzie znalezienie codziennie dziesięciu minut na to, aby zostawić wszystkie nasze bieżące sprawy i pobyć sam na sam ze sobą. Można usiąść lub się położyć. W miarę możliwości zredukować wszelki hałas (wyłączyć telewizor, radio, czy sprzęt grający) i spróbować przez dziesięć minut nie robić nic innego jak tylko poczuć swoje ciało i obserwować myśli (nie angażując się w nie – po prostu oglądać je jak obrazy w kinie).
            Choć może wydawać się to łatwe dla tych, którzy jeszcze nie próbowali, ćwiczenie jest w istocie bardzo trudne. Z początku owe dziesięć minut będzie wydawać się trudną do zniesienia wiecznością, a wszystkie nasze nawyki będą robiły co w ich mocy, aby odciągnąć naszą uwagę i sprawić, byśmy zareagowali (na przykład pomyśleli o czymś nieprzyjemnym, co ma się wydarzyć i zaczęli się tego bać, napinając od razu mięśnie, czy czując jak przyspiesza bicie naszego serca). Z czasem jednak powinno być coraz łatwiej.
Wykonując regularnie to proste ćwiczenie będziemy w stanie po pewnym czasie zaobserwować, jak wiele energii jesteśmy w stanie oszczędzić, nie reagując nawykowo na bodźce, których pełne jest nasze współczesne życie.