środa, 25 grudnia 2013

Bezinteresowność


                Ileś lat temu pewien mój znajomy wraz z grupą ludzi postanowił wypracować działanie zainspirowane „Czuwaniami”, praktykowanymi swego czasu przez Jacka Zmysłowskiego i jego współpracowników. Chodziło o zbudowanie struktury działań, dającej możliwość doświadczenia dziania się tu-i-teraz człowiekowi bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Po wielu miesiącach pracy nadszedł wreszcie moment, w którym mój znajomy i jego ekipa postanowili praktycznie sprawdzić, czy to, do czego wspólnie doszli, będzie faktycznie działało z ludźmi z „zewnątrz”. Dali ogłoszenie do prasy, wyznaczyli terminy i czekali na zgłoszenia. Odpowiedziało koło dwudziestu osób. Byli to głównie młodzi ludzie, studenci i licealiści.
Znajomy postanowił zaprosić także i mnie do wzięcia udziału w jednym z dwóch planowanych wydarzeń.
                Podobnie jak w „Czuwaniu”, grupa pracujących wcześniej wspólnie osób miała za zadanie niepostrzeżenie prowadzić wszystkich uczestników przez ustrukturowiony proces fizycznych działań. Zero mówienia. Żadnego tłumaczenia reguł. Po prostu każdy podąża za tym, co się dzieje, w taki sposób, w jaki to pojmuje. Struktura była bardzo dobra – uczestnicy, mimo iż w większości nie mieli wcześniejszych doświadczeń z tego typu parateatralnymi technikami, bez wahania odpowiadali na działania proponowane przez liderów. Wspólnie budowaliśmy proces, przez który razem przechodziliśmy, doświadczając tego, co niepotoczne. Całość trwała nieco ponad godzinę. Kiedy już się skończyło, nastąpiła krótka przerwa, po której uczestnicy zostali poproszeni o podzielenie się swoimi wrażeniami.
Czuć było, że dla każdego z nich to, czego właśnie doświadczył, stanowiło ważne przeżycie. Wszyscy jednak na różne sposoby żalili się na to samo – że nie czuli się w pełni „kompetentni”, w związku z czym nie potrafili robić „dobrze” wszystkich działań. Że gdyby była możliwość uczestniczenia w tym jeszcze raz, byliby już bardziej „przygotowani” i wszystko poszłoby „lepiej”. Miałem wrażenie, że pomiędzy tym, co czują a myślą zachodzi konflikt. Coś w nich docenia wyjątkowość i niepowtarzalność niedawnego przeżycia, podczas gdy intelekt nie jest w stanie ani trochę tego pojąć.
                Wszak cała istota tego wydarzenia polegała na jego niepowtarzalności. Na byciu tu-i-teraz, na uważnym budowaniu wspólnego procesu. Lecz nasz współczesny intelekt domaga się „osiągnięć”.
                W codziennym życiu nie potrafimy skupić się na samym procesie. Jest on co najwyżej drogą do założonego z góry celu. Jesteśmy ślepi na to, co się wydarza. Widzimy tylko projekcje własnych oczekiwań bądź lęków. Zaś ich realizacje to jedyne zdarzenia, które jesteśmy w stanie dostrzec.
                Zatraciliśmy bezinteresowność. Nie chodzi mi tylko o kontakty międzyludzkie, w których tak często dominuje coś w rodzaju wzajemnej wymiany świadczeń lub wykorzystywanie kogoś do własnych celów. Chodzi mi o to, jak przeżywamy swoje życie. Wychodzimy się przejść, bo przy okazji mamy coś do załatwienia. Robimy coś, bo ktoś tego od nas oczekuje. Nie robimy czegoś, bo nas to nie interesuje. Słuchamy muzyki, którą znamy, bo chcemy powtórzyć przyjemne doznania, jakich doświadczyliśmy słuchając jej kiedyś po raz pierwszy. Kiedy z kim się spotykamy „odfajkowujemy” to jako wypełnione zadanie z listy – spotkałem się z Iksem, podtrzymałem nasze relacje socjalne, na jakiś czas mam spokój.
                Co to znaczy być bezinteresownym? Myślę, że oznacza to przede wszystkim widzenie rzeczy takimi jakie są. Kiedy widzę jakąś osobę naprzeciwko mnie (bardzo rzadko w naszym życiu wydarza się takie prawdziwe naprzeciwko) nasłuchuję, chcę zrozumieć co się wewnątrz niej dzieje. Nie dlatego, że czegoś się po tym spodziewam. Słucham, ponieważ jestem obecny. Bycie obecnym zawsze oznacza wyjście ku – komuś lub czemuś. Tylko w ten sposób mogę doświadczać czegokolwiek. Projekcje nie są doświadczeniem, tak jak nie są nim strumienie skojarzeń mylone przez nas notorycznie z myślami.

                Jak być obecnym? Jak nie dać się zwieść wpojonemu od dzieciństwa nawykowi osiągania celu? Jak otworzyć się na doświadczanie samego procesu?

czwartek, 15 sierpnia 2013

Smutek

                To był bardzo intensywny czas dla wszystkich osób, które tam były. Grupa kilkunastu osób, które spotkały się na północy Francji w starym domu, wśród pól, aby pracować. Osoby z różnych krajów, wywodzące się z kilku różnych kultur. Każdy przywiózł ze sobą swoje ograniczenia, swoje nawyki, swoje schematy postrzegania świata, swój opór. I ten sam, być może nieosiągalny, cel: choć przez krótki czas być w stanie pracować jak człowiek, człowiek w pełni – nie w cudzysłowie. Kilkoro bardziej doświadczonych osób, w większości starców. I na pierwszym planie – praca.
                Medytacja, praca fizyczna, dzielenie się wrażeniami i Ruchy – niezwykle trudne w nauce tańce, bardzo wymagające, bo niemożliwe do wykonania bez pełnej współpracy między myśleniem, czuciem i ciałem.
                Wysiłek rodzi potrzebę odreagowania. Jest na to krótki moment po tym, jak skończyliśmy Ruchy, a jeszcze nie zaczęto przygotowań do kolacji. Spotykamy się w grupkach, rozmawiamy, popijamy kalwados albo przywiezioną z Polski wódkę.
                Drugiego lub trzeciego dnia, podczas kolacji, nagle zjawia się we mnie dziwny i niezrozumiały smutek. Próbuję przyjrzeć mu się, odnaleźć skojarzenie lub emocję, które mogły go wywołać. Ale on przybył jakby znikąd. Nie łączy się z niczym, co się teraz dzieje, nie reaguje, nie zmienia się. Jest wciąż ten sam, choć z minuty na minutę coraz trudniejszy do zniesienia. Zwykłe emocje pojawiają się i znikają, gdzieś na powierzchni, w odpowiedzi na to, co ktoś mówi albo na skojarzenie, które akurat pojawiło się pod wpływem jakiegoś bodźca. A ten smutek trwa gdzieś w głębi, nie dotknięty przez żadną z tych emocji, żadne ze skojarzeń, żaden z bodźców wciąż oddziałujących na to, co nazywam „mną”. Trwa nieporuszony, wciąż z tą samą intensywnością. Siedzący obok sąsiad nachyla się do mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że tak. Po chwili znów zadaje to samo pytanie. Próbuję więc szczerze opisać, co się we mnie dzieje. Stwierdzam, że być może to efekt wywołany przez alkohol, który piłem tuż przed kolacją. Sąsiad kiwa głową i widzę w jego oczach, że wie, o czym mówię.
                Następnego dnia budzę się i od razu czuję, że smutek wciąż jest we mnie. Nawet jeszcze większy i bardziej intensywny niż wczoraj. Próbuję z nim być, ale momentami nie daję rady. Co jakiś czas powstrzymuję łzy, chociaż naprawdę nie mam żadnego powodu do płaczu. Mam ochotę uciekać od ludzi, czuję się jakbym stał przed nimi nagi.
                Po południu rozmowa z nauczycielem. Po długim czasie milczenia i próbach uspokojenia siebie, udaje mi się w końcu jako tako opisać mój stan. „Coś w tobie czuje, że nie jest takie, jakim być powinno” – słyszę. – „Alkohol mógł pomóc coś otworzyć. Coś, co normalnie od wczesnego dzieciństwa było zamknięte.”
Rzeczywiście, jest w tym smutku dziwna radość. Czuję, że jest on o wiele bardziej prawdziwy niż moje emocje: strach, nienawiść z jednej, ekscytacja, sympatia z drugiej strony. Nie jest on emocją, nie jest reakcją. Jest uczuciem. Czymś bardzo ludzkim. I nieobecnym w nas przez większą cześć mechanicznie wiedzionego życia.
Radość widzenia – czym się jest. Bez oceniania. Bez reagowania (choć intelekt już przebiera nogami, aby coś z tym „zrobić”). Bez utożsamiania się.

Ten we mnie, który patrzy. Jego bezstronne spojrzenie. 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Bycie w sobie

                Wykonałeś jakąś czynność kilka sekund temu. Na przykład umyłeś zęby. Wiesz o tym. Ale nie pamiętasz. Nie masz konkretnego wspomnienia. Ale wiesz, że je dopiero co myłeś – czujesz w ustach świeży smak pasty. Zakładasz więc, że to zrobiłeś. Być może za moment usłużna maszynka intelektu spreparuje odpowiednie wspomnienie. Będzie mgliste, pozbawione jakichkolwiek zmysłowych elementów, ale będzie. Uratuje twoje złudzenie bycia świadomą osobą przed nieprzyjemną konfrontacją z pewnym niewygodnym faktem: nie potrafisz pamiętać siebie. Nie ma cię w tym, co robisz przez większą część twojego życia. Nie istniejesz.
                Moja babcia, kiedy była już bardzo wiekową osobą, zaczęła mieć wspomnienia ze zdarzeń, w których nigdy nie mogła uczestniczyć. Pamiętam, że dziwiło to i drażniło mojego ojca. Ale tak naprawdę zadziałał w niej ten sam mechanizm, który działa w nas przez całe życie.
                Często wiemy, że coś zrobiliśmy – wynika to z naszej wiedzy o przeszłości – ale nie pamiętamy tego. Mamy jakieś mgliste niby wspomnienia, ale gdyby ktoś nas zapytał na przykład jak byliśmy ubrani tego dnia albo jaka była pogoda, nie potrafilibyśmy odpowiedzieć. W stanie hipnozy owszem bylibyśmy sobie w stanie opisać każdy detal tamtej sytuacji, włącznie z tym, jakie słowa kto powiedział w którym momencie, jak wyglądała przestrzeń, gdzie co stało itp.
                O co tutaj chodzi? Skoro te wspomnienia są zmagazynowane gdzieś w mojej świadomości, czemu nie mam do nich dostępu (albo inaczej – do jednych nielicznych mam, a do innych – bardziej licznych – nie mam?).
                Po kolei.
                Te wspomnienia, które są prawdziwymi wspomnieniami, te, które wciąż są w nas czymś żywym, tak że potrafimy przywołać nie tylko fakty z przeszłości, ale również kolory, smaki, zapachy – i to z całą intensywnością ówczesnego ich doświadczenia – dotyczą najczęściej dzieciństwa. Dlaczego?
                Pamiętamy te momenty, w których że tak powiem byliśmy obecni w sobie. Byliśmy świadomi. A takich momentów mamy w życiu bardzo niewiele. A jeśli już mamy, to najczęściej wiążą się z dzieciństwem, kiedy nie do końca jeszcze staliśmy się dobrze wytresowanymi automatami.
                Co więc się dzieje przez pozostałą część naszego funkcjonowania? Ciekawe pytanie, prawda? Można je sformułować jeszcze bardziej dobitnie: „Gdzie jestem, kiedy mnie nie ma?”

wtorek, 25 czerwca 2013

Maszynka zwana intelektem

                Idąc za abba Mojżeszem, egipskim pustelnikiem żyjącym w IV w. możemy porównać nasz intelekt do młyna, który nieustannie miele jakieś ziarno. Raz lepsze, raz gorsze, to już w dużym stopniu zależy od nas, od jakości wrażeń i myśli, jakich swej całości psycho-fizycznej dostarczamy. Przy czym ma ten młyn taką cechę szczególną, że nie może przestać mielić. A ziarna dobrej jakości – o ile w ogóle jest dostępne – nie wystarczy na długo, gdyż jest rzadkie i jego zdobycie dużo kosztuje.
            Proces skojarzeń toczy się w nas nieustannie. Nie ma sensu próbować go powstrzymywać, choć zapewne niejednego nachodzi taka pokusa po przeczytaniu jakiejś książki dotyczącej jogi (którą Cyboran w swoim wybitnym przekładzie „Jogasutr” Patańdżalego określa mianem „powściągnięcia zjawisk świadomościowych”). Skojarzenia produkowane są przez specjalnie do tego celu istniejący w nas aparat, który często zdarza nam się mylić z umysłem. Tymczasem naszego prawdziwego – wyższego – umysłu w życiu codziennym nie używamy wcale. Tak naprawdę, we współczesnych warunkach ludzkiej egzystencji, ów prawdziwy umysł skazany jest niejako na zejście do podziemia. Zazwyczaj nie może działać w nas bezpośrednio, gdyż już we wczesnym dzieciństwie tracimy z nim kontakt. Jedyne, co mu pozostaje, to komunikować się z nami za pośrednictwem nieświadomości. Myślę, że wystarczy chwilę uczciwie pomyśleć nad tym faktem, aby uświadomić sobie, jak chora i postawiona na głowie jest sytuacja, w której przyszło nam egzystować.
            Intelekt jak już się rzekło to maszyna. Jej zadaniem jest segregowanie odbieranych wrażeń i przetwarzanych wiadomości, nadawanie etykietek, wiązanie ich ze sobą (to właśnie jest proces skojarzeń), gromadzenie danych. Do tego służy i tę pracę wykonuje zazwyczaj doskonale. Problem jednak polega na tym, że z braku w nas prawdziwego umysłu (z którym gubimy relację i kontakt bardzo wcześnie w dzieciństwie), intelekt przejmuje jego funkcje. Rzecz jasna nie jest w stanie ich spełniać, dlatego nietrudno ujrzeć w tym niczym nieuzasadnioną uzurpację. Wiadomo jednak – natura nie znosi próżni.
            Intelekt nie potrafi myśleć. Cóż więc będzie robił, starając się przejąć na siebie funkcje nieobecnego w nas umysłu? Zacznie kojarzyć ze sobą różne etykiety w sposób czysto powierzchowny, tworząc ogromną ilość mniej lub bardziej dorzecznych kombinacji. Tak samo będzie ze sobą łączył wydzielone z większych całości fragmenty zmagazynowanej w nim wiedzy, informacje, czy dane zmysłowe. Na koniec całej tej skojarzeniowo-myślowej magmie spróbuje nadać pozory tworu spójnego logicznie. Łatwo prześledzić ten mechanizm w jakiejkolwiek teorii spiskowej, kiedy rozłoży się jej składowe na czynniki pierwsze, prześledzi jak w całkiem dowolny sposób były ze sobą łączone wycięte z kontekstu kawałki informacji, a następnie spajane na nowo w przypominającą kolaż kombinację. To przykład skrajny, dzięki niemu łatwiej ten mechanizm w ogóle zauważyć i zrozumieć. Gdybyśmy jednak w taki sam sposób spróbowali obiektywnie przeanalizować własne sądy, dajmy na to takie, które determinują nasze zachowanie wobec innych osób, jestem pewien, okazałoby się, że powstawały w sposób identyczny do opisanego wyżej.
            Ach, jakże niewygodna jest świadomość tego, jak to w nas działa. Jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić, żeby tylko być w stanie tego nie dostrzegać, nieprawdaż?

            

czwartek, 6 czerwca 2013

Ciało jako narzędzie pracy nad sobą, cz. 2

                Trudno powiedzieć, skąd to się w naszej kulturze wzięło. Ale wartościujemy, najczęściej zresztą nieświadomie: ciało jako coś „złego”, niskiego, duszę zaś (cokolwiek to słowo dla nas znaczy) jako „dobrą”, wyższą etc.
                Może to dziedzictwo pewnych nurtów mistycznych rodem ze starożytnej Grecji, które znalazły wyraz w ruchu pitagorejskim oraz filozofii Platona.  Jak wiadomo szczególnie ta druga w późniejszych czasach stała się pożywką wielu idei, które do dziś budują nasz obraz świata. Może – z drugiej strony – „winne” jest chrześcijaństwo, które od zwalczanych przez siebie skrajnie dualistycznych nurtów gnostyckich przejęło właśnie ów dualizm? W takim wypadku jednym z większych „winowajców” byłby Augustyn, który sam początkowo był manichejczykiem i – choć już jako nawrócony członek chrześcijańskiego kościoła zachodniego zwalczał zażarcie doktrynę manichejską – w głębi duszy pozostał nim, jeśli chodzi o stosunek do materii, a więc i ciała. Nie da się ukryć, że każda z tych tradycji, grecka i chrześcijańska, w dużym stopniu ukształtowały naszą relację z własną cielesnością.
                Panujący aktualnie wszechobecny kult ciała zdawałby się przeczyć tej tezie, lecz tylko pozornie. Na czym bowiem polega mechanizm współczesnej fascynacji pięknym ciałem? Czy dowartościowuje on rzeczywiście fizyczny aspekt naszego istnienia? Bynajmniej. Sprawia jedynie, że postrzegamy własne ciało jako coś zewnętrznego, fasadę, którą trzeba uczynić atrakcyjną dla wzroku innych. Zostaje ono zatem całkowicie uprzedmiotowione, a przez to zdegradowane – do roli rzeczy, czy wręcz gadżetu.
                W naszej kulturze ciało postrzegane jest albo jako twór podrzędny i podejrzany (dziedzictwo podejścia ascetycznego, które nakazywało ciało umartwiać) albo jako obiekt erotycznego pożądania (gdyby przeanalizować np. reklamy, jakie codziennie serwuje nam telewizja czy bilbordy, naprawdę ciężko byłoby wśród nich znaleźć takie, które nie odwołują się do aluzji i skojarzeń o charakterze seksualnym).

                To zdumiewające, że wszystkie wzorce myślowe, jakim podlegamy od dzieciństwa programują nas na postrzeganie głównego narzędzia, przy pomocy którego jesteśmy w stanie odbierać wrażenia oraz uczestniczyć w rzeczywistości, jako czegoś obcego, gorszego, grzesznego. A przecież – bez niego bylibyśmy co najwyżej bezwładnym kawałkiem materii, bez odczuć i wrażeń.

sobota, 1 czerwca 2013

Ciało jako narzędzie pracy nad sobą, cz.1

                Nasze życie jest życiem we śnie. Śpimy, ciągle pogrążeni w strumieniu skojarzeń, projekcji, utożsamień. Nie dostrzegamy realnego świata, bo w nim nie przebywamy – choć przebywa w nim fizycznie nasze ciało. W sytuacji tej jednak zawarte jest jej rozwiązanie: wychodząc od ciała można powrócić do rzeczywistości.
                Szczególnie nasza współczesna kultura oddziela nas od tego, co w nas naturalnie wrodzone: od instynktu i od świadomości ciała. Ma to wiele różnorakich przyczyn, których na razie nie będę analizował. Na ten moment zajmijmy się czym innym. Nie – jak do tego doszło, ale raczej – jak z tego wyjść.
                Bycie uważnym zaczyna się właśnie od odnowienia relacji z ciałem. Odczucie ciała – nie wyobrażanie sobie tego, ale właśnie konkretne doświadczenie naszego ciała, wejście z nim w kontakt tu i teraz – jest w stanie ustanowić pewne wewnętrzne połączenie, tak aby pojawiła się nowa wyjątkowa jakość: świadomość. Na początku jako świadomość konkretnych odczuć. Na przykład: odczucie ciężaru ciała.
                To jest początek. Ustanowienie kontaktu. Wchodzę w kontakt z samym sobą, ze swoim ciałem, które przecież nie jest czymś ode mnie odrębnym. Urodziłem się w nim, poruszam się za jego pomocą, doświadczam wszelkich wrażeń zmysłowych poprzez nie, wreszcie myślę i czuję, dzięki jego różnorakim funkcjom.
                Najprostszym (co nie znaczy, że dla każdego łatwym w wykonaniu) ćwiczeniem jest odczuwanie poszczególnych części ciała. Najlepiej położyć się plecami na podłodze i wyobrazić sobie rodzaj mentalnego skanera, którym badamy kawałek po kawałku nasze ciało. Zaczynamy dajmy na to od głowy. Próbujemy ją poczuć – jaki jest jej ciężar, kształt? W których miejscach dotyka podłogi? Jaki nacisk w każdym z tych miejsc odczuwamy? Skaner wolno sunie w dół. Szyja. Które jej mięśnie są napięte? Które mocniej, które słabiej? Czy możemy poczuć te, które są rozluźnione? Czym różni się odczucie jednych od drugich? I tak dalej, w dół ciała. Powoli, ważne aby naprawdę poczuć badane rejony, aby mieć ich fizyczne, jak najbardziej precyzyjne i wyraziste doznanie.
                Brzmi prosto, ale ten, kto jeszcze nigdy nie próbował, zdziwi się jak trudne jest to zadanie do wykonania. Jak słaby mamy kontakt z własnym ciałem. Jak ciężko je poczuć, jak mało rozpoznane jest ono w naszym odczuwaniu. Jak słabe i ulotne są na początku wszelkie jego doznania. Ile wysiłku i koncentracji trzeba, aby osiągnąć odczucie choćby jednej grupy mięśni.
                Tylko poprzez zbudowanie kontaktu z ciałem można stać się uważnym. Nawet najbardziej skrajnie dualistyczne nurty w różnych tradycjach duchowych swe ćwiczenia medytacyjne zawsze opierały na pracy z ciałem (utrzymywanie konkretnych pozycji kręgosłupa, praca z oddechem, ćwiczenia ascetyczne jak powstrzymywanie się od pokarmów etc.).

                

sobota, 25 maja 2013

Odpowiadanie

                Nasze zachowania prawie zawsze są wynikiem mechanicznych reakcji na różne czynniki. Dotyczy to tak samo odruchowego łapania spadającego ze stołu jabłka, jak i sposobu, w jaki prowadzimy z kimś rozmowę. Automatyzm reakcji sprawia, że mogą być one bardzo szybkie – gdyby to nasz umysł decydował o tym, kiedy złapać jabłko, leżałoby ono już na podłodze w momencie, w którym dotarłoby do nas, że stacza się właśnie ze stołu. Ciało musi reagować szybko – w świecie przyrody od tej szybkości zależy przetrwanie danego osobnika. Przy czym ciało z reguły doskonale wie, jak reagować.
                Problem zaczyna się w momencie, kiedy automatyczny staje się umysł. Zaczyna działać ściśle według szablonów, które zostały mu wpojone, zaniechując używania swych wyższych funkcji związanych z myśleniem (mówiąc o myśleniu zdecydowanie odróżniam je od mechanicznych łańcuchów skojarzeń, które notorycznie z nim mylimy).  Mam tu na myśli niższy umysł. Ten, którego funkcją jest segregowanie i przechowywanie informacji. Dla ułatwienia dalszego wywodu nazwijmy go intelektem w odróżnieniu od prawdziwego wyższego umysłu.
                Intelekt jest przekonany o swojej wyższości nad innymi funkcjami. Próbuje przejąć nie tylko kompetencje umysłu – szybko wypracowując w sobie przekonanie, że erudycja jest wiedzą, a ciągi skojarzeń – myśleniem – lecz niestety będzie się starał kontrolować również działania ciała. Tutaj leży źródło powstawania wszelkich niepotrzebnych i szkodliwych napięć mięśniowych, tutaj rodzi się większość blokad w różnych miejscach ciała (ci, którzy pracują z głosem będą doskonale wiedzieli, o czym mówię).
                Największe nieszczęście polega na tym, że intelekt potrafi tylko reagować. Nie jest zdolny do odpowiadania, tak samo jak nie potrafi myśleć. Dlatego pod jego „rządami” nasze relacje z innymi skazane są na pozostawanie pasmem mechanicznych bodźców i reakcji.
                Ktoś bliski wchodzi do mojego pokoju i zaczyna na mnie krzyczeć. Czuję się zaatakowany i błyskawicznie odpowiadam tym samym – agresywnym tonem głosu, oskarżeniami, pretensjami, krzykiem. Wybucha awantura. W końcu oboje przestajemy się do siebie odzywać. Przez najbliższych kilka godzin czuję jeszcze drżenie w klatce piersiowej. Po pewnym czasie udaje mi się wreszcie ochłonąć. Zaczynam analizować na zimno przebieg całego zdarzenia. Z czego wynikało zdenerwowanie tamtej osoby? Przypominam sobie różne fakty z ostatnich kilku dni i uświadamiam sobie, że jakieś wydarzenie wytrąciło ją z równowagi, czego jednym z efektów było prawdopodobnie dzisiejsze zachowanie. Uświadamiam sobie, że ona zazwyczaj tak właśnie reaguje na sytuacje, z którymi nie jest w stanie sama sobie poradzić. Dociera też do mnie, że takich kłótni mieliśmy już tysiące i że zawsze przebiegają według dokładnie tego samego schematu: słyszę coś, co powoduje, iż czuję się oburzony i reaguję krzykiem oraz próbą wzbudzania poczucia winy w drugiej osobie. W niej tylko podsyca to złość i pretensję, utwierdza w słuszności wyboru mnie jako „winowajcy”. U mnie zaś tocząca się kłótnia powoduje wzrastanie poczucia bycia „ofiarą” oraz potrzebę wyrażenia swojego „słusznego” gniewu na takie traktowanie, potrzebę, która – kiedy przyjrzeć się jej dokładniej – okazuje się tak naprawdę potrzebą zniszczenia przeciwnika, który podważa moją „prawość”.
                Tak to wygląda. Jest oczywiste, że nie mamy tu do czynienia z rozmową – nikt nie jest zdolny do dialogu. Dialog bowiem zaczyna się od słuchania, tutaj zaś jedna reakcja rodzi następną. Nikt nie pyta, nie ma więc komu słuchać. A jeśli nie ma komu słuchać, to nie będzie także komu odpowiadać.
                A oto jak mogłaby wyglądać ta sama sytuacja:
                Zanim odpowiem cokolwiek, zatrzymuję się. Ze wszystkich sił staram się nie mówić tego, co rodzi się we mnie jako natychmiastowa reakcja. Wkładam cały wysiłek w to, aby nie zareagować, przywołuję doznanie odczuwania ciała. Staram się znaleźć tu i teraz. Staram się zrozumieć, co się dzieje. Czemu ktoś na mnie krzyczy? Z czego bierze się w nim taki a nie inny sposób reagowania? Co kryje się pod słowami, które wypowiada? Co naprawdę stara mi się powiedzieć? Coś we mnie aż gotuje się i kipi z chęci wzięcia natychmiastowego odwetu, ale nie dopuszczam tego do głosu. Zamiast tego staram się obserwować w sobie tę potrzebę: skąd ona się bierze? Kto chce zareagować? Przyglądam się osobie naprzeciwko. Zastanawiam się, w jaki sposób powinienem jej odpowiedzieć. I na co? Być może jest część racji w tym, co ona mówi? A może jest to wynik reakcji na coś, co ja zrobiłem, co było krzywdzące i niesprawiedliwe? Może teraz dopiero jestem w stanie to zrozumieć?
                Staram się odpowiadać spokojnie. Staram się, aby w tej odpowiedzi nie było ani cienia złośliwości czy cynizmu. Aby była odpowiedzią, a nie oddawaniem ciosu.
Prawdziwa odpowiedź będzie pytaniem. Słuchanie bowiem zawsze wynika z chęci usłyszenia. Nie ulegam pokusie złudzenia, że przecież wiem, co ona myśli. Nie wiem. Jeśli wydaje mi się, że wiem, to tylko znaczy, że pozostaję we władzy projekcji. Prawdziwe słuchanie zaczyna się zawsze w tym właśnie momencie, w którym pozwalam sobie nie wiedzieć.
                Wydaje się proste i logiczne, prawda? Jednak ktoś, kto próbował kiedyś nie zareagować w takiej sytuacji, wie że to przedsięwzięcie niemal niewykonalne. Po fakcie, owszem, przy odrobinie wewnętrznej uczciwości jesteśmy w stanie dostrzec bezsens naszych reakcji i to, jak należało poprowadzić daną sytuację, aby uniknąć krzywdzących słów i zachowań. Ale w momencie, gdy to się działo, byliśmy całkowicie utożsamieni z naszym gniewem, z poczuciem „słusznej” obrony. To utożsamienie wydało nas na pastwę reakcji. I koniec końców – nie było nas w tej sytuacji. Bo przecież to nie my odpowiadaliśmy – to reagowały nasze mechanizmy obronne.

                Jeżeli jednak jakimś cudem się powiedzie – co wtedy? Oczywiście nie można generalizować, lecz jedno jest pewne: kiedy zachowamy się w sposób inny niż zawsze mechanizmy reakcji drugiej osoby na moment staną się bezsilne. Nastąpi coś w rodzaju złamania procedury. Działająca maszyneria na moment się zawiesi. I ten właśnie moment będzie szansą na prawdziwą odpowiedź.

poniedziałek, 6 maja 2013

Intelekt a umysł


                Mamy w sobie dwie bardzo różne  funkcje, które notorycznie mylimy ze sobą, żyjąc w przekonaniu, że są tym samym. Na swój własny użytek staram się je rozdzielać w moim myśleniu nazywając jedną z nich intelektem, drugą zaś umysłem.
Pierwsza z nich służy do gromadzenia, katalogowania i udostępniania wszelkich informacji, z jakimi się stykamy. Definicje, tytuły książek, filmów, czy piosenek, imiona, nazwiska, wyczytane wiadomości, teorie, plotki, anegdoty, historyjki, twierdzenia naukowe – można by wymieniać w nieskończoność. Na zasadzie mniej lub bardziej przypadkowych skojarzeń różne informacje łączą się ze sobą, czasem tworząc różne hybrydy będące potem świetnym budulcem dla naszych przekonań i uprzedzeń co do faktów, ludzi, czy siebie samych.
Druga z tych funkcji służy do myślenia. Czym zaś jest myślenie? To dopiero jest pytanie! Oczywiście łatwo pokusić się o taką czy inną intelektualną odpowiedź, ale jaki z niej będzie pożytek? Łatwiej powiedzieć czym myślenie nie jest. Jeśli je porównać z funkcjami intelektu nie jest na pewno erudycją. Nazywanie rzeczy, przyklejanie etykietek, przypominanie sobie wymyślonych już przez innych etykietek – tego w żaden sposób nie można nazwać myśleniem.
Intelekt rości sobie prawo do myślenia, choć nie jest do niego zdolny. Wystarczy obejrzeć jakikolwiek program, w którym dyskutują politycy, celebryci czy inni jeszcze wszechwiedzący eksperci od wszystkiego. Każda ze zgromadzonych tam osób bez zająknienia będzie wypowiadać kategoryczne sądy na tematy powiązane z dziedzinami, z których nie ma żadnej ale to dosłownie żadnej wiedzy.
Szczególnie współcześnie nie jesteśmy w stanie odróżnić erudycji od wiedzy. A różnica między nimi nie jest jedynie różnicą stopnia. Tak naprawdę jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
Nie chodzi o to, aby deprecjonować jedno kosztem drugiego. Chodzi tylko o to, aby używać obu tych funkcji właściwie – zgodnie z ich przeznaczeniem.
Aby bardziej wyraziście pokazać różnicę między prawdziwą wiedzą a erudycją, która za nią uchodzi, posłużę się starą historią o abba Pambo. Był to mnich z czasów tak zwanych ojców pustyni, czyli ludzi, którzy po tym jak chrześcijaństwo stało się religią państwową za Konstantyna zaczęli uciekać na pustynię, szukać tam bardziej pogłębionej duchowości i tworząc podwaliny późniejszego monastycyzmu chrześcijańskiego. Byli to częstokroć ludzie prości, jak właśnie nasz Pambo, który nie umiał czytać. Przyszedł on pewnego dnia do bardziej uczonego mnicha, chcąc nauczyć się na pamięć psalmu. Wybór padł na Psalm 39 (38), jednak, kiedy abba Pambo usłyszał pierwszy wers: „Będę pilnował dróg moich, abym nie zgrzeszył językiem” nie chciał już słyszeć dalszego ciągu i odszedł, mówiąc, że wystarczy mu i tego jednego wersu, jeżeli zdoła się go nauczyć w praktycznym życiu. Gdy zaś ów uczony mnich wezwał Pambo ponownie, pytając, dlaczego nie pokazał się przez całe sześć miesięcy, zapytany odrzekł, że wiersza tego psalmu nie wyuczył się jeszcze w uczynkach. Po wielu latach, gdy znajomy zapytał Pambo, czy umie już ów wers, usłyszał następującą odpowiedź: „Przez całe dziewiętnaście lat z trudem nauczyłem się go wcielać w życie.”
Oczywiście z punktu widzenia intelektu ta historia może wydać się absurdalna. Szczególnie w czasach, gdy jesteśmy przyzwyczajeni do przetwarzania całej masy informacji. Cóż to dla nas przeczytać całą Księgę Psalmów w ciągu jednego dnia, ba, nawet paru godzin? Tylko co nam da taka lektura? Czytanie bez rozumienia, bez prawdziwego rozumienia, samo w sobie jest mało inteligentne.
Prawdziwa wiedza jest czymś praktycznym. To oznacza, że nie jest możliwa bez wewnętrznego wysiłku. Dlatego współcześnie, kiedy przyzwyczailiśmy się szybko osiągać łatwy efekt, powierzchowna erudycja jest czymś znacznie bardziej atrakcyjnym. I tkwimy w tej pułapce naprawdę głęboko.

piątek, 26 kwietnia 2013

Proces


                Nasze życie to nic innego jak cała masa najróżniejszych procesów pozostających w ciągłym ruchu. Każdy z nich rozwija się w sobie tylko właściwy sposób, wchodząc jednocześnie w kontakt z innymi – zmieniając ich kierunek poprzez swój przypadkowy wpływ, jak i samemu ulegając ich oddziaływaniu. Nie jesteśmy świadomi żadnego z nich, najczęściej nie potrafimy ich w sobie dostrzec, a co dopiero obserwować. Przyzwyczailiśmy się postrzegać rzeczywistość jako coś statycznego, co nie ulega łatwo zmianie. Tymczasem rzeczywistość, w której żyjemy, sama w sobie jest zmianą.
                Niekiedy z perspektywy czasu dostrzegamy jakiś decydujący moment w naszym życiu i uświadamiamy sobie, że gdybyśmy wtedy postąpili inaczej, nasze życie w niczym nie przypominałoby teraz tego, czym jest. Coś się wtedy decydowało, otwierały się różne możliwości i to, którą z nich wybraliśmy zaważyło na tym, jak wszystko potoczyło się dalej. Lecz wtedy nie mieliśmy tej świadomości. Nie widzieliśmy tego tak jasno. Wtedy po prostu mechanicznie zareagowaliśmy w typowy dla nas sposób. To nie my wybieraliśmy. To nasz nawyk zadecydował za nas. Gdybyśmy w tamtym momencie mieli tę świadomość co teraz, że właśnie decyduje się coś rozstrzygającego dla naszego życia, być może zdobylibyśmy się na wysiłek powstrzymania odruchowej reakcji. Być może wtedy bylibyśmy w stanie zobaczyć, jakie zadanie stawia przed nami dziejąca się właśnie sytuacja i wyszlibyśmy mu naprzeciw – świadomie i odpowiedzialnie.
                Każdy proces ma takie momenty, w których zatrzymuje się jakby na chwilę. Napędzająca go do tej pory siła wyczerpała się z jakiegoś powodu. Potrzebuje teraz nowego impulsu. A to oznacza otwarcie różnych możliwości. Różnych kierunków. Jakbyśmy stanęli przed kilkoma ścieżkami, z których każda prowadzi w zupełnie inne miejsca. Od tego, którą z nich pójdziemy, zależy dokąd będziemy w stanie dojść.
                Aby móc dostrzec ten moment, kiedy wydarza się w procesie mojego życia, muszę być przytomny, nie mogę spać. Muszę być w stanie widzieć. Ale całe moje życie upływa głównie na wyobrażaniu sobie czegoś, na bycie myślami w przeszłości lub przyszłości. Jak mogę być w stanie dostrzec to co jest teraz?
                Dlatego dostrzegę ten moment, owszem, ale znacznie później, za parę lub paręnaście lat. Wspominając przeszłość dostrzegę nagle, że wtedy, właśnie wtedy przegapiłem szansę na coś. Zacznę się wtedy oczywiście zastanawiać, co by było gdyby, snuć rozmaite wizje, jak teraz wyglądałoby moje życie gdybym to i tamto wtedy, tamtego dnia… A tymczasem kolejny proces, kolejny moment subtelnych zmian będzie zachodził mechanicznie, nijak przeze mnie nie zauważony…

środa, 6 marca 2013

Wewnętrzne sprzeczności


                Pisze Paweł: „Nie umiem […] pojąć tego, co czynię. Nie czynię tego, co chcę, lecz to czynię, czego nienawidzę. […] Chęć bowiem dobrego czynu szybko zjawia się we mnie, wykonanie jednak – nie. Bo nie czynię dobra, którego chcę, lecz popełniam zło, którego nie chcę.” (Rz. 7, 15-19) To chyba jedno z najbardziej trafnych ujęć wewnętrznej sprzeczności, jaką wszyscy w sobie nosimy. O czym tu mowa?
                Ktoś, kto nie starał się nigdy obserwować siebie bez uprzedzeń, nie będzie wiedział. Wypracowaliśmy masę mechanizmów obronnych, dzięki którym możemy w spokoju ducha żywić przekonania co do własnej doskonałości, ślepi na targające nami sprzeczności.
                Wyobraźmy sobie sytuację zdrady. Jeszcze do niej nie doszło. Na razie pojawia się sama jej intencja. Mglista jeszcze i nieokreślona. Pod wpływem splotu różnych przypadkowych wydarzeń przybiera bardziej konkretne wymiary. Dajemy się temu ponieść, nie zastanawiamy się zbytnio nad tym. I teraz wyobraźmy sobie, że rzecz się wydała. Zdekonspirowało nas jakieś kłamstwo czy niekonsekwencja. W momencie, w którym wychodzi to na jaw, zawala się nasz i czyjś świat. Czujemy ból i wstyd z powodu tego, co zrobiliśmy (czy choćby chcieliśmy zrobić) sobie i tej drugiej osobie. Ale czujemy też coś jeszcze – ulgę. Że koniec, że już nie musimy dalej brnąć w tę sytuację, która im dalej by się rozwijała, tym więcej wyrzutów sumienia musiałaby nas kosztować. Czyli był w tym jakiś przymus? Najwyraźniej. Ale przecież nikt nas nie zmuszał. Czy aby na pewno?
                Kto chciał zdradzić? Kto czuje wyrzuty sumienia? I czemu te dwie osoby są ze sobą w tak dramatycznym konflikcie?
                Jesteśmy polem nieustannej batalii różnych sił. W różnych momentach różne z nich odnoszą w nas zwycięstwa. Wiele zależy od przypadku, od całej masy skomplikowanych systemów powiązań i zależności. Można by się zastanawiać, czy w ogóle cokolwiek od nas zależy. Bo w istocie – przy tak wielkiej bezsilności, jakaż może być odpowiedzialność?
Zatem - co od nas zależy? Możemy próbować wybierać wpływy, które chcielibyśmy w sobie wzmacniać. Oczywiście, dopóki stać nas na ten bezsprzeczny luksus niczym nie podpartego przekonania o posiadaniu wolnej woli, fakt, że jedyne co możemy, to ewentualnie wybierać wpływy, którym mamy podlegać bardziej niż innym, wydaje się po prostu żałosny. Jednak jest to jedyna prawdziwa wolność, do jakiej możemy mieć dostęp. Co więcej, etap, na którym owo samodzielne wybieranie wpływów staje się możliwe, wymaga długiej i morderczej pracy.
Wracając do przywołanej wyżej sytuacji – jak trudna, bolesna i okrutna by ona nie była, ma jedną zaletę – ujawnia w nas ów wewnętrzny konflikt w sposób niemożliwy do zignorowania. Dzięki temu możemy go zobaczyć. Przyjrzeć mu się i spróbować zrozumieć – w całej jego absurdalności. Zrozumieć nie tylko umysłem, ale całym sobą. Przestać udawać, że go nie ma. Zacząć obserwować.
To nie jest przyjemne. To boli. Pokusa zrzucenia winy na kogokolwiek innego – tak jak zawsze w takich sytuacjach to robimy – jest ogromna.
Pierwszy krok do wyzwolenia się od niego polega właśnie na tym – aby nie odwracać od niego wzroku.
Tylko, czy potrafimy w tym wytrwać?
                

niedziela, 20 stycznia 2013

Wiedza a doświadczenie


                Z nadejściem Nowego Roku postanowiłem zmodyfikować nieco założenia niniejszego bloga. Kiedy zacząłem go prowadzić, obiecałem sobie, że nie będę pisał o niczym, czego sam bym w swojej pracy nad sobą nie doświadczył. Chodziło mi o uniknięcie jakże łatwej pokusy intelektualizmu i erudycji, kiedy to naczytawszy się tego i owego zaczynamy sypać jak z rękawa różnymi mniej lub bardziej zgrabnymi teoryjkami, mądrościami i poglądami. Powstają z tego potem artykuły, eseje czy książki, które wszystkie mają tę samą, trudno z początku uchwytną, cechę: są jałowe. Owszem, ciekawe intelektualnie, często fascynujące, jednak, kiedy po przeczytaniu, człowiek zapyta się uczciwie – co mi to dało, co z tego we mnie zostało i jaki praktyczny użytek mogę zrobić z wiedzy tam znalezionej – odpowiedź brzmi: nic. Najczęściej nie umiemy się zdobyć aż na taką uczciwość wobec siebie samych, w związku z czym mówimy: to interesujące. Ach, jakaż interesująca ta książka! Ach, jak nic z jej lektury nie wynika dla mojego życia (poza dodatkowym napompowaniem mojego i tak już napompowanego erudycyjnego Ego).
                Wiem sam po sobie, jakie łatwe jest pisanie takich tekstów i jakich przyjemnostek może dostarczać piszącemu. Wiem też, iż popadnięcie w erudycyjną masturbację zamyka coś w człowieku, odcina go od tej resztki doświadczenia, jaka mu jeszcze została w jego pełnym pozorów życiu. Dlatego staram się od wielu lat unikać wszelkich sytuacji, które groziłyby ześlizgnięciem się w te koleiny.
                Stąd właśnie wzięło się takie a nie inne założenie, poczynione na samym początku, kiedy zakładałem ten blog. Dlaczego więc teraz chciałbym je zmodyfikować? Może najpierw powiem jak chciałbym je zmienić. Otóż chcę sobie dać prawo do pisania o rzeczach, które nie zawsze odwołują się do tego, co znałbym z własnego doświadczenia. O rzeczach, co do których wiem, że istnieją, ale sam jeszcze nigdy ich nie doświadczyłem. Także o rzeczach, które wydarzyły się innym ludziom, usiłującym odnaleźć wiedzę i praktykę, które umożliwiłyby im stanie się człowiekiem w pełni tego słowa. O ludziach, którzy często żyli wiele setek lat temu. A których ja mogę znać tylko z lektury tekstów, jakie po sobie pozostawili lub ktoś o nich napisał. Często zdarza się tak, że dopiero coś, co wydarzyło się kiedyś komuś innemu pozwala mi zrozumieć to, co się dzieje ze mną teraz.
                Powyższe zdanie stanowi pierwszą część odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?”
                Druga część odpowiedzi jest taka, że w moim skromnym tu pisaniu zacząłem dochodzić do pewnej ściany. Są doświadczenia, o których bardzo trudno jest pisać. Po pierwsze, bo wymykają się językowi, który nie potrafiąc ich oddać, zaczyna w nieznośny sposób zafałszowywać. Po drugie, ponieważ mówienie o nich ma sens tylko komuś, kto sam doświadczył podobnych rzeczy. Wtedy czemuś to służy. Inaczej staje się co najwyżej zaspokajaniem własnej próżności piszącego i czczej ciekawości czytelnika.
                Oczywiście, zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa rozminięcia się wiedzy z doświadczeniem. Dopóki obie rzeczy rozwijają się w człowieku równomiernie, dopóty istnieje w nim możliwość rozumienia. Jednak, gdy jedna z nich zaczyna zbytnio się rozwijać kosztem drugiej – prawdziwe rozumienie staje się niemożliwe i zastępuje je erudycja. Widziałem wiele razy na żywych przykładach działanie tego mechanizmu i staram się stale mieć przed nim na baczności. Mam nadzieję, że uda mi się skutecznie dalej mu opierać, choć pokusa doprawdy jest bardzo silna.
                No cóż, tyle przedmiotem usprawiedliwienia. Niebawem pierwszy tekst „na nowych zasadach”.