Pisze
Paweł: „Nie umiem […] pojąć tego, co czynię. Nie czynię tego, co chcę, lecz to
czynię, czego nienawidzę. […] Chęć bowiem dobrego czynu szybko zjawia się we
mnie, wykonanie jednak – nie. Bo nie czynię dobra, którego chcę, lecz popełniam
zło, którego nie chcę.” (Rz. 7, 15-19) To chyba jedno z najbardziej trafnych
ujęć wewnętrznej sprzeczności, jaką wszyscy w sobie nosimy. O czym tu mowa?
Ktoś,
kto nie starał się nigdy obserwować siebie bez uprzedzeń, nie będzie wiedział. Wypracowaliśmy
masę mechanizmów obronnych, dzięki którym możemy w spokoju ducha żywić
przekonania co do własnej doskonałości, ślepi na targające nami sprzeczności.
Wyobraźmy
sobie sytuację zdrady. Jeszcze do niej nie doszło. Na razie pojawia się sama
jej intencja. Mglista jeszcze i nieokreślona. Pod wpływem splotu różnych
przypadkowych wydarzeń przybiera bardziej konkretne wymiary. Dajemy się temu
ponieść, nie zastanawiamy się zbytnio nad tym. I teraz wyobraźmy sobie, że
rzecz się wydała. Zdekonspirowało nas jakieś kłamstwo czy niekonsekwencja. W momencie,
w którym wychodzi to na jaw, zawala się nasz i czyjś świat. Czujemy ból i wstyd
z powodu tego, co zrobiliśmy (czy choćby chcieliśmy zrobić) sobie i tej drugiej
osobie. Ale czujemy też coś jeszcze – ulgę. Że koniec, że już nie musimy dalej brnąć
w tę sytuację, która im dalej by się rozwijała, tym więcej wyrzutów sumienia
musiałaby nas kosztować. Czyli był w tym jakiś przymus? Najwyraźniej. Ale przecież
nikt nas nie zmuszał. Czy aby na pewno?
Kto chciał
zdradzić? Kto czuje wyrzuty sumienia? I czemu te dwie osoby są ze sobą w tak
dramatycznym konflikcie?
Jesteśmy
polem nieustannej batalii różnych sił. W różnych momentach różne z nich odnoszą
w nas zwycięstwa. Wiele zależy od przypadku, od całej masy skomplikowanych
systemów powiązań i zależności. Można by się zastanawiać, czy w ogóle cokolwiek
od nas zależy. Bo w istocie – przy tak wielkiej bezsilności, jakaż może być
odpowiedzialność?
Zatem - co od nas zależy? Możemy
próbować wybierać wpływy, które chcielibyśmy w sobie wzmacniać. Oczywiście, dopóki
stać nas na ten bezsprzeczny luksus niczym nie podpartego przekonania o
posiadaniu wolnej woli, fakt, że jedyne co możemy, to ewentualnie wybierać
wpływy, którym mamy podlegać bardziej niż innym, wydaje się po prostu żałosny.
Jednak jest to jedyna prawdziwa wolność, do jakiej możemy mieć dostęp. Co więcej,
etap, na którym owo samodzielne wybieranie wpływów staje się możliwe, wymaga długiej
i morderczej pracy.
Wracając do przywołanej wyżej
sytuacji – jak trudna, bolesna i okrutna by ona nie była, ma jedną zaletę –
ujawnia w nas ów wewnętrzny konflikt w sposób niemożliwy do zignorowania. Dzięki
temu możemy go zobaczyć. Przyjrzeć mu się i spróbować zrozumieć – w całej jego
absurdalności. Zrozumieć nie tylko umysłem, ale całym sobą. Przestać udawać, że
go nie ma. Zacząć obserwować.
To nie jest przyjemne. To boli.
Pokusa zrzucenia winy na kogokolwiek innego – tak jak zawsze w takich sytuacjach
to robimy – jest ogromna.
Pierwszy krok do wyzwolenia
się od niego polega właśnie na tym – aby nie odwracać od niego wzroku.
Tylko, czy potrafimy w tym
wytrwać?