Jest taki
moment w procesie rozwoju religii chrześcijańskiej, który od wielu lat jakoś
nie przestaje mnie zajmować. Mówiąc z grubsza chodzi o IV wiek i nawrócenie
Konstantyna, które spowodowało radykalną zmianę wszystkich aspektów
fascynującego zjawiska, które nazywamy chrześcijaństwem.
Oczywiście,
edykty Konstantyna nie są jedyną przyczyną tej zmiany – i nie kończy się ona
wyłącznie na nich. One jednak zmieniają kierunek rozwoju całego procesu. Zaś
to, w jaki sposób go zmieniły, zdeterminowało dalszy proces kształtowania się
tej religii.
Myślę,
że w procesie rozwoju chrześcijaństwa istnieją dwa najważniejsze momenty
zwrotne: śmierć Jezusa oraz szereg działań zapoczątkowanych przez Konstantyna,
które w efekcie doprowadziły chrześcijaństwo do przeobrażenia się w oficjalną
ideologię wszystkich kolejnych władców Cesarstwa (krótki epizod związany z osobą
Juliana Apostaty nie jest niczym więcej niż mało znaczącym przerywnikiem). Jeśli
chodzi o to pierwsze, nasza wiedza jest zbyt skąpa, aby cokolwiek
odpowiedzialnie próbować o tym pisać. Drugie zaś jest już bardzo dobrze
udokumentowane.
Na poziomie
prawnym zmiana wprowadzona przez Konstantyna nie jest żadną radykalną
rewolucją. Po prostu zrównuje on, będące do tej pory religią „nielegalną”, chrześcijaństwo
z innymi – uznawanymi przez Cesarstwo Rzymskie. Od edyktu z 313 roku jeszcze
długa droga do represyjnych ustaw Justyniana z VI w., które pozbawiały majątków
a częstokroć i życia obywateli przynależących do podejrzanych kategorii pogan
czy heretyków (to wtedy właśnie na stosach masowo zaczęli ginąć Manichejczycy).
Oczywiście, Konstantynowi nigdy nie przeszłoby przez usta tak oczywiste dla
Justyniana wyznanie na temat heretyków i pogan: „Dość im, że w ogóle żyją”. Nie
w tym jednak rzecz.
Co tak
naprawdę wydarzyło się za panowania Konstantyna? Religia dotąd prześladowana
przez państwo stała się religią oficjalnie przez to państwo faworyzowaną. Miało
to szereg bardzo istotnych – i jak się z czasem okazało nieodwracalnych –
konsekwencji. Z jednej strony przed chrześcijanami stanęły otworem drzwi do
kariery na dworze cesarskim i nie tylko.
Ich wiara nie była już powodem do strachu o własne życie. Przeciwnie, stała się
wielkim atutem w państwie rządzonym przez wielkiego tej wiary orędownika. Z drugiej
strony jednak religia, która dotąd zdecydowanie sytuowała się poza ziemskim
porządkiem, stała się tego porządku częścią – i odtąd zaczęła zrastać się na
dobre z organizmem cesarstwa. Stając się elementem państwa, chrześcijaństwo
stało się też nieodłączną składową polityki. Tworząca się hierarchia biskupów i
ich podwładnych (w dużym stopniu wzorowana na rzymskim aparacie urzędniczym) nie
była już gronem nauczycieli mających przekazywać nauki Chrystusa. W coraz
większym stopniu ludzie ci stawali się lokalnymi politykami, używającymi swych
stanowisk do osiągania konkretnych politycznych (a przy okazji także
osobistych) korzyści. Nie trzeba było
długo czekać, aż polityka wkroczyła i do teologii. A nad ludźmi uznanymi za
heretyków zaczęło krążyć widmo czegoś znacznie groźniejszego niż wykluczenie ze
wspólnoty wiernych.
Zmiany bardzo
szybko zaczęły być widoczne. Masy ludzi widząc co się dzieje zaczęły uciekać na
pustynie Egiptu, Syrii i Palestyny, w poszukiwaniu bardziej autentycznego
doświadczenia duchowego. Czymże innym jak nie kontestacją oficjalnego porządku
był cały rodzący się ruch monastyczny? I ileż okrutnej ironii zawiera się w
fakcie, że ci sami ludzie, którzy znaleźli się na pustyni w odruchu buntu
przeciwko gorszącej symbiozie ich religii z Rzymskim Molochem, zostali potem
sprytnie wykorzystani do celów jak najbardziej politycznych, kiedy to
podpuszczeni przez Cyryla aleksandryjskiego, dopuścili się okrutnego mordu na
Hypatii.
I to
jest chyba najbardziej jaskrawy przejaw przewartościowania, jakie w tak krótkim
czasie dokonało się w chrześcijaństwie. Religia, która piętnowała zabicie
człowieka jako najcięższy i najbardziej absurdalny grzech przeobraziła się
niepostrzeżenie w religię, która czyni z zabijania jedno z narzędzi swojego
rozwoju.
Przerażająca
metamorfoza.