To był
bardzo intensywny czas dla wszystkich osób, które tam były. Grupa kilkunastu
osób, które spotkały się na północy Francji w starym domu, wśród pól, aby
pracować. Osoby z różnych krajów, wywodzące się z kilku różnych kultur. Każdy przywiózł
ze sobą swoje ograniczenia, swoje nawyki, swoje schematy postrzegania świata,
swój opór. I ten sam, być może nieosiągalny, cel: choć przez krótki czas być w
stanie pracować jak człowiek, człowiek w pełni – nie w cudzysłowie. Kilkoro bardziej
doświadczonych osób, w większości starców. I na pierwszym planie – praca.
Medytacja,
praca fizyczna, dzielenie się wrażeniami i Ruchy – niezwykle trudne w nauce
tańce, bardzo wymagające, bo niemożliwe do wykonania bez pełnej współpracy między
myśleniem, czuciem i ciałem.
Wysiłek
rodzi potrzebę odreagowania. Jest na to krótki moment po tym, jak skończyliśmy
Ruchy, a jeszcze nie zaczęto przygotowań do kolacji. Spotykamy się w grupkach,
rozmawiamy, popijamy kalwados albo przywiezioną z Polski wódkę.
Drugiego
lub trzeciego dnia, podczas kolacji, nagle zjawia się we mnie dziwny i
niezrozumiały smutek. Próbuję przyjrzeć mu się, odnaleźć skojarzenie lub
emocję, które mogły go wywołać. Ale on przybył jakby znikąd. Nie łączy się z
niczym, co się teraz dzieje, nie reaguje, nie zmienia się. Jest wciąż ten sam,
choć z minuty na minutę coraz trudniejszy do zniesienia. Zwykłe emocje
pojawiają się i znikają, gdzieś na powierzchni, w odpowiedzi na to, co ktoś
mówi albo na skojarzenie, które akurat pojawiło się pod wpływem jakiegoś
bodźca. A ten smutek trwa gdzieś w głębi, nie dotknięty przez żadną z tych
emocji, żadne ze skojarzeń, żaden z bodźców wciąż oddziałujących na to, co
nazywam „mną”. Trwa nieporuszony, wciąż z tą samą intensywnością. Siedzący obok
sąsiad nachyla się do mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że tak.
Po chwili znów zadaje to samo pytanie. Próbuję więc szczerze opisać, co się we
mnie dzieje. Stwierdzam, że być może to efekt wywołany przez alkohol, który
piłem tuż przed kolacją. Sąsiad kiwa głową i widzę w jego oczach, że wie, o
czym mówię.
Następnego
dnia budzę się i od razu czuję, że smutek wciąż jest we mnie. Nawet jeszcze większy
i bardziej intensywny niż wczoraj. Próbuję z nim być, ale momentami nie daję
rady. Co jakiś czas powstrzymuję łzy, chociaż naprawdę nie mam żadnego powodu
do płaczu. Mam ochotę uciekać od ludzi, czuję się jakbym stał przed nimi nagi.
Po południu
rozmowa z nauczycielem. Po długim czasie milczenia i próbach uspokojenia
siebie, udaje mi się w końcu jako tako opisać mój stan. „Coś w tobie czuje, że
nie jest takie, jakim być powinno” – słyszę. – „Alkohol mógł pomóc coś
otworzyć. Coś, co normalnie od wczesnego dzieciństwa było zamknięte.”
Rzeczywiście, jest w tym smutku
dziwna radość. Czuję, że jest on o wiele bardziej prawdziwy niż moje emocje:
strach, nienawiść z jednej, ekscytacja, sympatia z drugiej strony. Nie jest on
emocją, nie jest reakcją. Jest uczuciem. Czymś bardzo ludzkim. I nieobecnym w
nas przez większą cześć mechanicznie wiedzionego życia.
Radość widzenia – czym się jest. Bez
oceniania. Bez reagowania (choć intelekt już przebiera nogami, aby coś z tym „zrobić”).
Bez utożsamiania się.
Ten we mnie, który patrzy. Jego bezstronne
spojrzenie.