czwartek, 28 czerwca 2012

Nienastawianie się


            Mój znajomy opowiedział mi kiedyś taką historię: na początku lat osiemdziesiątych w hali widowiskowo-sportowej, w średniej wielkości mieście wojewódzkim, odbywał się pokaz grupy ćwiczącej karate. W tych czasach wszelkie sztuki walki były jeszcze w Polsce zjawiskiem egzotycznym i raczej rzadko spotykanym. Uczestnicy pokazu łamali deski uderzeniami dłoni i stóp, rozkruszali cegły i tak dalej. Na koniec wyszedł ich sensei i oświadczył oniemiałej z podziwu widowni: „Proszę państwa, każdy z państwa może wykonać to, co tu przed chwilą pokazaliśmy.” Z tylnego rzędu dał się słyszeć głos: „Nie, to niemożliwe”. „Tak, pan nie” – stwierdził sensei.
            Często fakt, że czegoś nie robimy spowodowany jest wyłącznie tym, że nie wierzymy, iż moglibyśmy to robić. Nastawiamy się z góry na taki obraz rzeczywistości, w którym nie jesteśmy w stanie tego dokonać. Dlatego karateka miał rację – dla człowieka głęboko przekonanego, że coś jest dla niego niemożliwe, faktycznie będzie to niemożliwe.
            Rzecz jasna jest to osąd, niczym nie potwierdzony. On wie już z góry, zanim jeszcze spróbował. Z takim nastawieniem nawet jeśli spróbuje – nie uda mu się. Typowa samospełniająca się przepowiednia.
            Jeżeli jednak nasz widz byłby w stanie nie utożsamić się z tym subiektywnym, powziętym z góry osądem, mógłby po prostu spróbować. Zamiast nastawiać się, po prostu to zrobić. Gdyby poszedł na swój pierwszy w życiu trening, zacząłby pracować nad rozciąganiem mięśni, uczeniem się podstawowych pozycji i tym podobne. Jego nauczyciel, krok po kroku, prowadziłby go od stosunkowo łatwych rzeczy ku coraz trudniejszym, obserwował, nad jakim aspektem szczególnie trzeba popracować z tą osobą i po jakimś czasie nasz uczeń zapewne byłby w stanie dokonać tego, co widział podczas pokazu.
            Warto pomyśleć o tym, zanim następnym razem powiemy coś w stylu: „W moim życiu nie spotka mnie już nic dobrego”. Dlatego, że sposób, w jaki jesteśmy do czegoś nastawieni, z reguły decyduje o tym, co się w tej kwestii dalej wydarzy.

niedziela, 24 czerwca 2012

Osądzanie


            Jednym z najbardziej wpływających na nasze życie nawyków jest nieustanne osądzanie. Osądzamy nie tylko innych i siebie, ale także to, co się nam lub innym zdarza, pogodę, wypadki losowe etc.
            Na przykład, wyglądamy sobotnim porankiem przez okno i widzimy ciemne chmury. Oczywiście pierwsze co stwierdzamy to: „No nie. Znów beznadziejna pogoda. Dlaczego zawsze, kiedy mam wolne pogoda musi się zepsuć?” Albo kiedy zachorujemy na dzień przed wyjazdem, którego od miesiąca nie mogliśmy się doczekać, mówimy sobie: „Ja to mam zawsze pecha.”.
            Czy naprawdę to, że coś nam nie wyszło lub poszło nie po naszej myśli jest konsekwencją spisku sił opatrzności przeciwko nam? Oczywiście, że nie. Dlaczego jednak tak skutecznie działa w nas mechanizm posiłkujący się taką właśnie logiką?
            Jest taka piękna taoistyczna historia: W opuszczonym forcie żył sobie stary ojciec ze swym synem. Byli dość biedni, ale utrzymywali się jakoś dzięki pracy swego konia. Pewnego dnia koń wystraszył się czegoś i pogalopował przed siebie nie wiadomo dokąd. Do starego człowieka przyszli sąsiedzi, aby wyrazić mu swoje współczucie z powodu pechowego zdarzenia. „Skąd wiecie, że było pechowe?” – spytał starzec. Po paru dniach koń powrócił, przywodząc wraz z sobą dziką klacz. Ojciec z synem zaczęli ją oswajać i układać, dzięki czemu już wkrótce mogli na niej jeździć. Sąsiedzi natychmiast pospieszyli do nich, aby pogratulować takiego szczęśliwego obrotu sprawy. „Skąd wiecie, że szczęśliwego?” – spytał stary ojciec. Po paru dniach syn, który dosiadał klaczy, upadł z niej i złamał sobie biodro. Sąsiedzi przyszli zatroskani, aby wyrazić swe współczucie z powodu pecha. „Skąd wiecie, że to był pech?” – padło pytanie z ust ojca. Niedługo potem wybuchła wojna. Rozpoczął się werbunek do armii. I syn oczywiście został w domu, ze względu na swoje połamane biodro.
            O czym mówi ta historia? Przede wszystkim o tym, że nawyk osądzania nie pozwala nam widzieć rzeczy takimi, jakie są. Osądzając, nie widzimy tego, co jest. To bowiem zawsze jest takie a nie inne i nie mamy wpływu na coś, co się już wydarzyło. Nasz osąd zawsze jest interpretacją, niczym więcej. A ponieważ interpretujemy i osądzamy nawykowo, nasze osądy zawsze będą mechaniczne i skrajnie subiektywne.
            Kiedy zepsuje nam się samochód jesteśmy wściekli i myślimy: „Dlaczego to się musiało zdarzyć akurat mi? To niesprawiedliwe!” Czy to pomaga nam rozwiązać sytuację albo chociaż dojść, co się stało? Czy pomoże nam, jeśli z wściekłością kopniemy w opony lub zaczniemy stać i kląć na czym świat stoi?
            A jeżeli powiemy sobie: „No cóż, jest zepsuty. Sprawdzę, co się stało.” Zaglądamy pod maskę, badamy. Po chwili wiemy: „Zepsuło się to i to. Sam tego nie naprawię. Musze go jakoś odstawić do warsztatu”. 
            No dobrze, to był dość prosty przykład. Życie jest pełne znacznie bardziej skomplikowanych sytuacji. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą relacje z innymi. Wszyscy na pewno znamy klasyczny schemat, kiedy ktoś bliski zaczyna pouczać nas o tym, co źle zrobiliśmy lub robimy w swoim życiu. Dlaczego nie mogłeś zrobić tego tak i tak. Zawsze ci mówiłam/mówiłem… A widzisz?.. Bo gdybyś wtedy zrobił/zrobiła tak i tak. I tak dalej. Nienawidzimy tego. Ale z czego to się bierze? Ta potrzeba mówienia innym jak powinni postępować, ta irytacja na to, że nie postępują tak jak my? Bo umówmy się – to, że denerwuje nas ta postawa w innych nie oznacza, że sami w ten sposób się nie zachowujemy. Wręcz przeciwnie.
            Wydaje nam się, że inni powinni myśleć, działać i widzieć rzeczy tak jak my. Właściwie dlaczego? Każdy z nas jest inaczej skonstruowany, stanowi inny typ, ma inne doświadczenia, wiedzę, obraz świata. Jakoś ciężko pogodzić nam się z tym faktem. Niestety – wszyscy jesteśmy różni. Co gorsza – aby zrozumieć punkt widzenia kogoś innego, muszę być zdolny zawiesić na moment swój. Tylko jak to zrobić?
            Nie oceniając.
Wyobraźmy sobie teraz taką sytuację: Zrobiliście coś głupiego. Postąpiliście niesłusznie wobec kogoś. Na tyle niesłusznie, że sami macie tego świadomość. Spotykacie się z kimś, kto wam zaczyna mówić, jak bardzo źle postąpiliście. Oczywiście, zaczniecie się z nim kłócić. Albo po prostu o niczym nie powiecie, wiedząc z góry jaka będzie reakcja. Ale teraz wyobraźcie sobie, że idziecie do kogoś, kto wysłuchuje was, w ogóle nie oceniając. Czujecie, że naprawdę was słucha, a nie tylko czeka, kiedy skończycie, aby wygłosić swoją tyradę. Patrzy na was i w jego wzroku nie widzicie ani śladu politowania, złości, czy zawodu. Przyjmuje was takimi, jacy jesteście. Milczycie, a w ciszy, która powstaje nie ma ani śladu niemego wyrzutu z jego strony. Po chwili stwierdzacie: „Czuję, że popełniłem błąd”. „Każdemu się zdarza.” – słyszycie – „Myślisz, że można to jakoś odwrócić?” I nagle uświadamiacie sobie, w jaki sposób pokierować dalej tą sytuacją, aby odwrócić złe rzeczy, które spowodowała.
            A teraz wyobraźcie sobie, że to wy jesteście tą drugą osobą, do której ktoś przychodzi. Co należałoby zrobić, aby wysłuchać go bez oceniania? Nic nie robić? Wręcz przeciwnie. W nieocenianiu wcale nie chodzi o bycie pasywnym. Wręcz przeciwnie. Nieocenianie jest prawdziwym działaniem, w przeciwieństwie do reagowania (zapraszam do lektury wpisy o reagowaniu).  Nie chodzi bowiem o powstrzymywanie się od wyrażania ocen, które i tak już mamy w głowie. Chodzi o to, by im nie ulegać. By się z nimi nie utożsamiać. By zobaczyć kogoś naprawdę, a nie przez pryzmat naszych osądów.
            A teraz wróćmy jeszcze na chwilę do sytuacji, w której źle z kimś postąpiliście. Powiedzmy, że jako przełożeni zrobiliście awanturę jakiemuś pracownikowi, który waszym zdaniem popełnił dość istotny błąd w tym, co miał do zrobienia. Kazaliście mu to poprawić, na co on zaczął wam tłumaczyć, że przecież zrobił daną rzecz dobrze. W końcu wyniknęła z tego kłótnia, która o mało nie zakończyła się waszą interwencją u wyższego przełożonego. Tymczasem, po powrocie z pracy do domu, uświadamiacie sobie nagle, że to wam coś się pomyliło i tamten jak najbardziej miał rację. Myślicie sobie: „To beznadziejna sytuacja. Po pierwsze wyszedłbym teraz na idiotę, gdybym się przyznał. Po drugie, utraciłbym swój autorytet. Po trzecie będzie to sygnał dla reszty pracowników, że nie należy mnie słuchać, bo nie wiem, co mówię.” To wszystko są rzecz jasna osądy. Wasze interpretacje. Spróbujcie najpierw przestać być do nich przywiązani. Są bo są, ale wcale nie muszą być prawdziwe.
Wykonaj teraz ćwiczenie. Wypisz sobie wszystkie pozytywne konsekwencje, które mogłyby wyniknąć z danej sytuacji. Na przykład – jeśli przyznam się do błędu, być może zaskarbię sobie szacunek. Mało kto ma na tyle klasy i poczucia sprawiedliwości, aby tak postępować. Być może będzie to także dla reszty pracowników sygnał, że jesteś człowiekiem racjonalnym, bez szczególnie nadmuchanego ego, któremu można przedstawić swoje wątpliwości, nawet kiedy podważają one twój punkt widzenia. To z kolei mogłoby ustrzec cały nasz dział od błędów, które ja każdemu mogą ci się zdarzyć.
            Nawyk oceniania jest tylko nawykiem. Niczym więcej. To, co widzimy jest pochodną tego, jak patrzymy. Jeśli chcemy zobaczyć rzeczy takimi, jakie są naprawdę – lub choćby się do tego zbliżyć – trzeba nauczyć się je widzieć. Bezpośrednio, nie przez zniekształcający obiektyw naszych osądów.

            

czwartek, 21 czerwca 2012

Moc neutralnego


            Nauczyliśmy się żyć w świecie opozycji. Lubię – nie lubię, wygrany – przegrany, prawdziwy – fałszywy. Albo coś jest dla nas dobre albo będzie złe. Często, kiedy prowadzę jakiś warsztat przy każdym ćwiczeniu widzę jak większość uczestników paraliżuje lęk przed zrobieniem go źle. Oczywiście wiedzą, że są na warsztacie, że mają prawo do pomyłek, co więcej – bez nich niczego nigdy się nie nauczą, a jednak ten strach bywa tak silny, że czasem wręcz bronią się przed wykonaniem ćwiczenia. Lub – co jeszcze częstsze – zaczynają je robić z wewnętrznym przekonaniem, że nie uda im się nigdy wykonać go prawidłowo. Potem często zaczynają być źli na siebie, że im nie wychodzi i im bardziej zaczynają się spinać wewnętrznie, tym gorzej idzie. I tak powstaje błędne koło: im bardziej jestem zestresowany, że mi nie wyjdzie, tym gorzej mi wychodzi i tym bardziej wzrasta moje zdenerwowanie całą sytuacją.
            Dlaczego to takie ważne, aby wyszło – najlepiej od razu? Bo inaczej wyjdzie na to, że jestem kiepski. Że do niczego się nie nadaję. Kto to będzie oceniał? Prowadzący warsztat? Przecież wyraźnie na początku powiedział, że wszyscy mają prawo do błędów, a w pracy, którą wykonujemy nie chodzi o żaden efekt. Bo jest to praca, którą wykonujemy przede wszystkim dla siebie. Aby coś odkryć, dać sobie szansę na ujrzenie w sobie samym nieoczywistego. Więc kto ocenia?
            Wewnętrzny cenzor, któżby inny.
Z pozoru odwrotna sytuacja polega na tym, że ktoś mówi coś, co uznajemy za niesłuszne i zaczynamy mu tłumaczyć „właściwy” punkt widzenia. On oczywiście broni swoich racji. Wtedy my zaczynamy szukać argumentów, nie przychodzi nam to trudno, przecież mamy rację, a jakże, w końcu jednak tracimy cierpliwość dla tego upartego osła i do naszych wypowiedzi wkrada się nutka ironii, niechęci, może nawet agresji.
Dlaczego napisałem, że ta sytuacja jest odwrotna tylko z pozoru? Ponieważ mechanizm jest tutaj ten sam. Tyle tylko, że o ile w sytuacji, o której pisałem wcześniej wewnętrzny cenzor czuje się niepewnie, dlatego z góry ocenia, że jest w niej „niekompetentny”, o tyle w tej drugiej czuje się aż nazbyt pewnie, w związku z czym za oczywistą uznaje swoją „kompetencję”.
Pierwsza postawa nacechowana jest negatywnym sądem o sobie, druga – pozytywnym. Lecz obie wynikają z równie subiektywnych przekonań. Okopujemy się na z góry ustalonych pozycjach, podporządkowujemy nasze działania z góry ustalonym założeniom, nie próbując nawet sprawdzić tego, na czym opiera się ich zasadność.
A gdyby tak na chwilę spróbować wyjść poza tę grę sił i spojrzeć na sprawę z boku, nie angażując się po stronie żadnej z racji? To trochę tak, jakby wyjść z samego siebie i stanąć obok. Cóż wtedy zobaczymy?
Na przykład, że przekonanie o swojej racji zaślepia. Nie widzimy drugiej osoby, nie słuchamy tego, co ona mówi, nie próbujemy zrozumieć wewnętrznych intencji, z których rodzą się jej wypowiedzi. Być może jest tak, że mamy rację logicznie, kompletnie zaś nie mamy jej na poziomie emocjonalnym? Może osoba, z którą rozmawiamy rozpaczliwie potrzebuje zrozumienia i wysłuchania, a jedyne co potrafimy jej zaoferować to – pouczanie i mentorski ton?
A może jest jeszcze gorzej i opowiadamy kompletne bzdury, nawet nie mając świadomości tego faktu?
Przekonanie o własnej racji lub chęć niepopełniania błędów mają taką cechę, że łatwo się do nich przywiązujemy. Nakładamy sobie klapki na oczy. Nie potrafimy przez to być elastyczni. Nie potrafimy reagować na to, co się dzieje, bo tego nie widzimy. Widzimy tylko te aspekty sytuacji, które pasują do naszych odgórnych założeń. Dostrzegamy to, co pozwala nam postrzegać wewnętrzny cenzor. Dlatego, aby zobaczyć coś więcej, trzeba się najpierw od niego uwolnić.
Ale jak to zrobić?
Nie będzie łatwo.
Na początek proponuję spróbować następującego ćwiczenia: Rozmawiając z kimś, kto naszym zdaniem myli się w tym, co mówi, spróbujmy zacząć go słuchać. Bez oceniania, bez kłócenia się. Zostawmy na boku swoją rację i spróbujmy najpierw zrozumieć, co właściwie ta osoba próbuje nam powiedzieć i z jakich powodów. Dlaczego właśnie powiedziała to, co powiedziała? Czemu teraz o tym mówi? Czemu chce, abym ja to usłyszał? Jakim tonem mówi? Skąd bierze się w niej potrzeba, aby właśnie mi to mówić? Nie oceniamy. Po prostu zadajemy sobie wewnętrzne pytania. I próbujemy zrozumieć. A w pewnym momencie zacznijmy sobie wyobrażać, jakbyśmy byli tą osobą. Jak rzeczy wyglądają z jej perspektywy? Spróbujmy z fragmentów wypowiedzi zbudować obraz świata widzianego jej oczami. Nie zastanawiajmy się, czy jest prawdziwy czy fałszywy, mądry czy głupi. Po prostu go zobaczmy.
Widzisz go? Naprawdę go widzisz? Rozumiesz teraz, dlaczego mówi to co mówi? W pewnym sensie nie może powiedzieć nic innego, prawda?
Czy czujesz, że coś się zmieniło w waszej rozmowie i w ogóle w całej waszej relacji w tym momencie? Inaczej na siebie patrzycie, w waszych głosach pojawiła się jakaś inna barwa. Na moment milkniecie i ty i on. Ale ta cisza nie jest krępująca. Masz wrażenie, że możesz się w niej zanurzyć i odpocząć. Od oceniania. Od racji lub jej braku. Od potrzeby przekonywania bądź bycia przekonywanym. Od tylu rzeczy jeszcze.
Patrzycie na siebie. Czujesz, że nie tylko w tobie coś się uspokoiło. Nagle dociera do ciebie, że to, co właśnie się dzieje jest niezwykłe i wyjątkowe. Że oto na moment udało wam się spotkać. Nie jako tym osobom, za które nawzajem siebie uważacie.
Jako ludziom.

niedziela, 17 czerwca 2012

Być we właściwym miejscu o właściwym czasie


            Chciałbym kontynuować temat bycia tu i teraz, tym razem od nieco innej strony. Moi nauczyciele teatralni James Slowiak i Jairo Cuesta wypracowali kiedyś pewne ćwiczenie, które wykonywałem wraz z innymi wiele razy pod ich okiem. Cztery osoby ustawione w czterech narożnikach wyobrażonego (lub narysowanego na podłodze) kwadratu poruszają się po nim w określonych sekwencjach, których podstawą zawsze jest ruch wzdłuż jednego boków i przekątnej. Mniejsza ze szczegółami, w każdym razie raz na jakiś czas na środku następuje spotkanie dwóch, trzech lub czterech osób. Jedną z ważnych zasad ćwiczenia jest to, że wszyscy spotykający się w ten sposób partnerzy powinni w tym samym czasie znaleźć się w punkcie środkowym kwadratu, dotykając się swymi lewymi ramionami. Ta zasada wynika logicznie z innej – takiej mianowicie, że tempo biegu wszystkich poruszający się po kwadracie jest takie samo. Nie w tym sensie, że się nie zmienia, ale w tym, że każdy jest czujny na resztę biegnących i w każdej sekundzie dostosowuje swoje tempo do reszty. Tak jak muzyk grający w orkiestrze cały czas stara się uważnie słuchać wszystkich pozostałych instrumentów. Kiedy ćwiczenie dobrze „pracuje” pojawia się pewien rodzaj wspólnego rytmu, niezależnego od konkretnej indywidualnej osoby. Tak jak coś spoza nas prowadziło ruch – wystarczy tego słuchać.
            Naszą pracą jest więc w tym ćwiczeniu przede wszystkim wzajemne bycie uważnym: na innych, na siebie i na to, co rodzi się spomiędzy nas. Jeżeli mijam środek kwadratu, zanim inni zdołali tam dotrzeć lub inni są tam, kiedy mi brakuje jeszcze paru centymetrów – jest to jasny komunikat, że zgubiłem swoją uważność i biegnę sam sobie, nie będąc częścią wspólnego procesu. Nie jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. A przez to umyka mi okazja do tego, by zaistniało niezwykłe spotkanie.

            W życiu codziennym prawie nigdy nie jesteśmy we właściwym miejscu o właściwym czasie. Zajmujemy się albo rozpamiętywaniem przeszłości albo marzeniami lub obawami wykraczającymi w przyszłość. Kiedy pojawia się przed nami okazja na coś, nie jesteśmy w stanie jej zauważyć, zajęci właśnie użalaniem się nad sobą albo przeciwnie – udowadnianiem innym jacy jesteśmy wspaniali. Okazja pozostaje niespełniona. Być może uświadomimy sobie że zaistniała, ale wtedy, kiedy ona sama już przeminie. Zawsze za wcześnie lub za późno, nie potrafimy wyczuć właściwego momentu.
            Ponieważ, aby go wyczuć, trzeba w nim być.
            

czwartek, 14 czerwca 2012

Tu i teraz


Jedną z wielu osobliwości naszego „normalnego” życia jest fakt, iż rzadko udaje nam się przebywać w momencie, w którym właśnie jesteśmy. Z reguły błądzimy myślami albo w przeszłości (wspomnienia) albo przyszłości (oczekiwania, obawy, nadzieje). Prawie nigdy nie jesteśmy w stanie znaleźć się tu i teraz. Oczywiście, rzadko jesteśmy tego faktu świadomi.
Każdy, kto trenował sztukę walki wiele razy doświadczył czegoś takiego: robimy ćwiczenie, które polega na tym, że ktoś mnie atakuje, a ja mam przechwycić jego wyprowadzającą cios rękę. Próbuję więc wyczuć jego ruchy i idealnie zgrać się z nimi w czasie, ale za każdym razem albo reaguję za późno – kiedy cios mnie dosięgnął i nie już ma co przechwytywać albo za wcześnie – kiedy wykonuję nerwowy ruch, zanim partner zdążył w ogóle mnie zaatakować. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze dlatego, że reagować usiłuje umysł, choć w tym wypadku nie należy to do jego kompetencji. Po drugie dlatego, że cały czas błądzę gdzieś myślami, cały zanurzony jestem w wyobraźni, zamiast być uważnym. Tkwię w moich wyobrażeniach i przewidywaniach, nie umiejąc znaleźć się w tu i teraz.
Okazuje się, że bycie w tej chwili, która właśnie się wydarza, doświadczanie siebie w niej i jej w sobie – jest czymś naprawdę trudnym, choć wydawałoby się, że powinno być dla nas czymś najbardziej naturalnym i oczywistym.
No cóż, nie jest.
A jednak każdy z nas doświadczył tego z pewnością w swoim życiu.
Na przykład, kiedy po paru godzinach męczącego chodzenia po górach zaczynamy czuć w ciele zmęczenie, które ma w sobie coś przyjemnego: nasza zwykła gonitwa myśli wycisza się sama z siebie, nagle zaczynamy w i d z i e ć  i silnie odczuwać piękno oraz siłę widoku, jaki roztacza się przed nami. Co więcej, zaczynamy też być świadomi swojego ciała – nie tylko jego zmęczenia, nie tylko tego, że być może coś nas pobolewa, ale także czegoś, co zabrzmi może śmiesznie i banalnie, choć odczute wcale takim nie jest – że jesteśmy żywi.
Jakie to wspaniałe uczucie. Jak silnie odczuwamy je w sobie, kiedy się wydarza. Jak szczęśliwi się wtedy czujemy. I jak to poczucie bycia szczęśliwym nie ma nic wspólnego z momentami naszej normalnej radości, którą znamy doskonale z codziennego życia, na przykład, kiedy udało nam się pomyślnie coś załatwić.
Pojawia się jeszcze coś: poczucie wolności. Przez moment nie ograniczają mnie chaotyczne ruchy moich myśli, czy uprzedzenia i lęki produkowane przez emocje. Nie zajmuję się rozpamiętywaniem przeszłych wydarzeń ani też wyobrażaniem sobie tych, które mają lub mogłyby nadejść. Jestem tu i teraz. Nigdzie indziej. Ani minutę wcześniej ani sekundę później.
Potem najczęściej myślę: „Jakie to niesamowite!” lub coś podobnego. I w tym momencie wszystko nagle się urywa jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Dlaczego tak się dzieje? Jeśli następnym razem, kiedy was to spotka będzie dostatecznie uważni, odpowiedź stanie się oczywista.


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Dualizm


            Przyzwyczailiśmy się postrzegać umysł jako coś oddzielnego od ciała, ciało jako coś oddzielnego od emocji i tak dalej. Takie podziały tkwią głęboko w języku, którym mówimy, w kulturze, w której wyrastamy, czy w stereotypach, które wpajane są nam od dzieciństwa.
            Jednak, kiedy zaczniemy uważniej przyglądać się sobie, spostrzeżemy jak sztuczne okazują się wszelkie tego typu granice. Na przykład długotrwały stres z pewnością zaowocuje konkretnymi napięciami w ciele, z których z kolei zrodzi się ból lub nawet jakieś poważniejsze schorzenia. Co więcej, samemu można się przekonać, że określone pozycje ciała będą w człowieku wywoływały określony nastrój.
            Prowadząc warsztaty polegające na pracy z ciałem, odkrywałem nieraz, że odzyskując naturalną więź ze swoją fizycznością, ludzie często doświadczają bardzo intensywnych doznań emocjonalnych. Szczególnie, kiedy wkraczamy w obszar pracy z głosem, ujawnia się dużo wewnętrznych blokad, które rzecz jasna delikatnie staram się pootwierać. Kiedy to się uda (co zawsze wymaga czasu i cierpliwości), często dzieje się tak, że do danej osoby powracają bardzo stare wspomnienia, najczęściej z dzieciństwa, które choć wydawały się zapomniane, teraz stają się bardzo żywe i wyraziste, wywołując często całą lawinę silnych emocji. Jest to niewątpliwa oznaka, że blokada, którą można umiejscowić się w konkretnym miejscu w ciele, istnieje także w sferze emocjonalnej oraz wiąże się z określonymi momentami życia danej osoby.
            Myślenie, emocje i ciało to niewątpliwie trzy różne funkcje, ale mocno ze sobą powiązane i wzajemnie od siebie zależne. Rozdzielając je sztucznie, tworząc koncept ciała i umysłu jako dwóch różnych bytów, wprowadzamy podział w samych sobie, co skutkuje między innymi wewnętrznym chaosem i ciągłą walką, której areną stajemy się my.
            Wewnętrzny konflikt stał się tak nieodłączną częścią sposobu funkcjonowania współczesnego człowieka, że przestaliśmy postrzegać go jako coś nienaturalnego, coś, co sami wytworzyliśmy (i podtrzymujemy nieświadomie poprzez sposób, w jaki funkcjonujemy na co dzień). Współczesna kultura i nasze wychowanie nie dostarczają nam już narzędzi, dzięki którym moglibyśmy ten konflikt uśmierzyć. Przeciwnie, tylko podsycają go jeszcze bardziej i bardziej. Przyglądamy mu się więc bezradni, najczęściej projektując ten chaos na zewnątrz. To inni są winni temu, że wciąż unieszczęśliwiamy siebie, to złe zrządzenia losowe ponoszą odpowiedzialność za nasze jak najgorsze wybory życiowe, to martwe przedmioty złośliwie powodują w nas napady szału.
            I naprawdę dużej pracy wymaga dojście do tego, aby zobaczyć jak to wszystko jest ze sobą nierozdzielnie połączone. A powiedzmy sobie szczerze – zobaczenie tego jest dopiero początkiem długiej drogi…

piątek, 8 czerwca 2012

Nawyki


            Wróciłem wczoraj z wyjazdu, podczas którego pomagałem znajomemu w jego pracy. Krojenie blachy, walcowanie, żarzenie, tłoczenie, polerowanie, szlifowanie, czyszczenie. Dość monotonna fizyczna praca, od rana do wieczora. A ponieważ jakiś czas temu miałem swoją pierwszą lekcję Techniki Alexandra, na początku której nauczycielka odkryła oraz pomogła odkryć także mnie kilka nawyków, które sprawiają od wielu lat, że w sposób niezbyt zdrowy dla ciała wykonuję różne proste czynności, takie jak stanie, chodzenie czy siedzenie, fizyczna praca jest z pewnością doskonałą okazją do obserwowania tych nawyków i próby ich powstrzymywania.
            Wystarczy wyjść na ulicę i uważnie przyjrzeć się mijanym ludziom, temu, w jaki sposób używają swego ciała, aby stwierdzić, że wszyscy jesteśmy naprawdę dziwni i robimy nieświadomie masę rzeczy, które są dla nas w gruncie rzeczy bardzo szkodliwe. Mocno ugruntowane mechaniczne nawyki sprawiają na przykład, że idziemy z krzywym kręgosłupem i całym ciałem przechylonym na jedną stronę, mając poczucie bycia całkowicie wyprostowanym. Czemu tak się dzieje? Nie pytam teraz o to, skąd biorą się nawyki i jaki mechanizm powoduje, że tak silnie się w nas ugruntowują, ale o to, dlaczego nasze odczuwanie pozycji ciała tak bardzo różni się od tego, jakie one faktycznie są.
            Nasz wewnętrzny zmysł odczuwania siebie, zwany czasem propriocepcją, tak jak wszystkie inne zmysły posiada zdolność przystosowywanie się do zmiennych warunków. Jeżeli mieszkamy przy głośnej ulicy, nasz słuch w końcu przyzwyczai się do hałasu i przestaniemy go słyszeć. Podobnie, jeśli w naszym pokoju wisi na ścianie głośno tykający zegar, w pewnym momencie po prostu przestaniemy słyszeć jego tykanie. Choć ono oczywiście nie ustało ani na chwilę.
            Dlatego, kiedy zaczynamy pracować z naszą propriocepcją, zawsze na początku największa trudność polega na tym, że to, co wydaje nam się, że odczuwamy, nie pokrywa się z rzeczywistością. Na przykład wydaje mi się, że mój kręgosłup jest prosty, ale jeśli spojrzę w lustro odkrywam ze zdumieniem, że jest przekrzywiony na lewą stronę.
            Dlatego zaczynanie od chęci natychmiastowej zmiany jest niebyt mądrym podejściem i z pewnością świetnym sposobem na wzmocnienie złych nawyków oraz dodanie do nich jeszcze paru nowych. Tak naprawdę to, co mamy do zrobienia, jeśli chcemy wyeliminować jakiś niezdrowy nawyk, nie polega na przyswojeniu sobie nowego – zdrowego – nawyku. Takie myślenie donikąd nie prowadzi. To, co mamy do zrobienia to powstrzymać działanie złego nawyku. Zaś aby móc go powstrzymać, trzeba najpierw umieć go w sobie zobaczyć i zrozumieć, w jaki sposób działa oraz skąd się bierze.
            Pierwszą rzeczą, jaką powinniśmy uczynić, jest uważne bycie w swoim ciele i obserwowanie go. Na przykład, tnąc blachę odkrywam, że odruchowo przenoszę cały ciężar ciała na jedną nogę, wykrzywiam kręgosłup w łuk, a do tego jeszcze w momencie największego wysiłku tendencję do wstrzymywania oddechu. Zaczynam teraz uważnie obserwować – dlaczego tak się dzieje? Niczego nie zmieniam, po prostu przyglądam się sobie. Nie jestem przyzwyczajony do pracy fizycznej, w związku z czym nie mam jakichś szczególnie silnie rozwiniętych mięsni ramion. Cięcie blachy wymaga pewnej siły nacisku. Próbuję więc kompensować brak siły w ramieniu opuszczając głowę, wyginając nienaturalnie kręgosłup i starając się „dopchnąć” ciężarem opadającego barku moją dłoń naciskającą na rączkę gilotyny. Powoduje to także duże napięcie mięśni szyi, lewego ramienia oraz – jakże by inaczej – pośladków. Ciężar całego ciała spoczywa na wychylonej do przodu nodze, podczas gdy tylna ledwie dotyka ziemi.
            Przyglądam się spiętym mięśniom. Staram się powoli je rozluźnić. Próbuję również równo rozłożyć ciężar ciała. Aby być do tego zdolnym muszę zmienić pozycję nóg, rozluźnić biodra i wyprostować kręgosłup. Odkrywam, że w tej pozycji mogę używać masy całego ciała do naciskania na rączkę gilotyny, wyprowadzając ruch nie z ramienia, lecz z bioder. Skupiam się na puszczaniu napięć w mięśniach (szczególnie barki i kark), trzymaniu prostego kręgosłupa oraz kontrolowaniu tego, aby ciężar ciała był w miarę możliwości rozłożony równo na obie nogi. W tej pozycji łatwiej ciąć, gdyż wymaga to mniej siły. Oczywiście staram się również oddychać naturalnie, nie wstrzymując powietrza w płucach.
            Uwaga co jakiś czas pryska i myśli zaczynają odpływać w stronę różnych skojarzeń czy obrazów. Parę razy udaje mi się na tym złapać. Wracam wtedy natychmiast uwagą do ciała. Jak rozkłada się ciężar na nogach? Jak odczuwam kręgosłup? Jak bardzo napięte są mięśnie?
            Nietrudno odkryć, że każde „odpłynięcie” uwagą w stronę myśli czy skojarzeń natychmiast powoduje brak uważności w ciele, co w sposób oczywisty skutkuje powrotem starych nawyków.
            Nawyki są bardzo silnie w nas zakorzenione. Dlatego nie wystarczy po prostu zastąpić ich nowymi. Trzeba nauczyć się je widzieć. Obserwować. Nauczyć się rozumieć, skąd się biorą – krok po kroku – co powoduje, że działają tak jak działają.
            Trzeba nauczyć się bycia w swoim ciele.

niedziela, 3 czerwca 2012

Terror posiadania racji


            Opowiem historię, którą zasłyszałem od znajomego. Jego dziewczyna, z którą mieszka w wynajętym mieszkaniu, pochodzi z Serbii. Tam się urodziła, wychowała, przeżyła koszmar wojny i koniec końców wyjechała do Polski, gdzie skończyła studia i pracuje. Pewnego dnia odwiedził ich właściciel. Przy kawie zaczął opowiadać o tym, jakie to rzeczy nie dzieją się w Serbii, jakie to stosunki nie panują tam między ludźmi i tak dalej. Oczywiście, nigdy jeszcze nie był w Serbii, ale co to zmienia. Dziewczyna, po pewnym czasie wysłuchiwania steku ewidentnych bzdur, zaoponowała nieśmiało, że nie przypomina sobie żadnej z rzeczy, o których mowa, a bądź co bądź spędziła w tym kraju większą część swego dotychczasowego życia. Jednak ta uwaga w niczym nie zachwiała pewności sądów właściciela, który powiedział tylko: „Ty nic nie wiesz, słuchaj, co ja mówię”.
            W tej absurdalnej sytuacji nie ma nic przesadzonego, jak już napisałem, wydarzyła się naprawdę. Jednak nawet gdyby się nie wydarzyła, obrazuje doskonale mechanizm, który działa w nas częściej niż nam się wydaje. Mechanizm, który sprawia, że tak często i tak całkowicie utożsamiamy się z naszą wiecznie nienasyconą potrzebą posiadania racji.
            Ile razy zdarza nam się wpadać w zdenerwowanie, ponieważ ktoś nie chce uznać naszych racji, mimo, że przecież to on się myli, a cała prawda jest po naszej stronie? Ile razy stajemy się z tego powodu agresywni, zaczynamy krzyczeć, napędzamy konflikt? Ile razy nie umiemy odpuścić, mimo, że widzimy, iż cała sytuacja prowadzi tylko do tego, że kogoś ranimy?
            A przede wszystkim – dlaczego takie istotne wydaje mi się udowodnienie innemu tego, że to on się myli, nie ja? Tak istotne, że gotów jestem w imię tego celu pokłócić się z nim, nawrzeczeć na niego, nawyzywać, obrazić, zaatakować, sprawić ból?
            Po to, żeby coś zrozumiał? Ale co właściwie? To, że we mnie jest prawda i tylko we mnie? Śmieszne, prawda? Ale czy nie o to właśnie chodzi?
            Kiedyś mój przyjaciel, po kłótni z pijanym ojcem, który po raz kolejny klarował mu, jakimi idiotami i zerami są odwiedzający go znajomi, analizując to, co właściwie się stało, wymyślił bardzo trafną metaforę. „Z punktu widzenia mojego ojca” – stwierdził – „ludzie dzielą się na dwie kategorie: jaśniaków i ciemniaków. Czołowy jaśniak to oczywiście mój ojciec. Inni jaśniacy to ci, którzy się z nim zgadzają, przytakują mu. Ciemniacy to ci wszyscy, którzy nie podzielają jego sądów i opinii.” Myślę, że trudno o lepszy opis tego mechanizmu. Mechanizmu, który działa tak samo w nas wszystkich. Nazwijmy go umownie: terrorem posiadania racji.
            Jak można go w sobie przyłapać na gorącym uczynku? To bardzo trudne. Ale możemy spróbować. Dajmy na to, że wydarza się po raz kolejny taka sytuacja: ktoś powiedział coś, co uznaję za nieprawdziwe. Reaguję – próbuję „nawrócić” go na „prawdę”. On oczywiście zaczyna oponować (tak naprawdę w nas obu działa w tej chwili ten sam mechanizm – obaj podlegamy terrorowi posiadania racji). W sposób nieunikniony zaczyna się konflikt i kłótnia. Jeżeli w pewnym jej momencie uda mi się ochłonąć, niejako stanąć z boku i popatrzeć na całą tę sytuację jak na coś, co dotyczy osób trzecich, wtedy z pewnością dostrzegę w sobie działanie tego mechanizmu. Kłócę się, bo chcę mieć rację. Nie po to, aby coś komuś wytłumaczyć. Obaj jesteśmy zdenerwowani, w tym stanie nie ma sensu żadne tłumaczenie, bo nasze emocje nie są zainteresowane zrozumieniem. A to emocje są odpowiedzialne za to, co się dzieje, nie umysły. Dlaczego więc reaguję w taki a nie inny sposób? Ponieważ tak ważna jest dla mnie prawda? Oczywiście, że nie. Reaguję tak, bo nie umiem inaczej. Bo tkwi we mnie głęboko ów największy jaśniak, który domaga się hołdów i uznania. Reaguję tak, bo nie potrafię nawiązać dialogu. Reaguję tak, bo nie umiem sięgnąć wzrokiem poza czubek własnego nosa.
            Reaguję tak, bo nie ma we mnie prawdziwej potrzeby zrozumienia drugiego człowieka. 

piątek, 1 czerwca 2012

Projekcje


            Wyobraźmy sobie następującą sytuację: na imprezie u znajomych poznaję kogoś nowego. Jeszcze nie zamieniłem z nim ani słowa, ale już czuję, że coś mi w tej osobie nie pasuje. Dochodzę do wniosku, że jest nadętym pozerem. Podchodzi i próbuje mnie zagadywać. Ton jego głosu i głupie żarty, z których sam się śmieje, tylko utwierdzają mnie w moim mniemaniu. Ktoś jeszcze zaśmiał się z jego głupiego żartu. Cóż, niektórzy są trwale pozbawieni gustu. Jakimś cudem facet staje się dusza towarzystwa. Rozkręca spotkanie, które zapowiadało się może nieco nudnawo, ale przynajmniej mogłem liczyć na to, że z kimś w spokoju pogadam. Teraz jednak ten nowy ściągnął na siebie uwagę wszystkich. Jak oni mogą się nabierać na takiego pozera? Przecież od razu widać, że on nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Patrzę na to wszystko coraz bardziej zdegustowany. Zaraz, zaraz. Czy mi się wydawało, czy koleś właśnie posłał w moją stronę złośliwy uśmieszek? Rozmawia z moim dobrym kumplem, na pewno obrabia mi równo tyłek. Co za menda. Wychodzę, nie podając mu nawet ręki.
            Przypuśćmy teraz, że na chwilę zyskaliśmy dostęp do myśli i emocji tego drugiego. Przyszedł na spotkanie, na którym nie zna prawie nikogo. Ktoś go zaprosił, nie umiał odmówić. Zobaczył mnie i pomyślał: „O, ten człowiek wydaje się naprawdę interesujący. Chętnie pogadałbym z nim trochę dłużej.” Jest zdenerwowany, co próbuje maskować, opowiadając dowcipy. Śmieje się nerwowo, nie wiedząc, co jeszcze może zrobić, żeby jakoś rozluźnić atmosferę. W końcu ktoś poza nim zaśmiał się z opowiedzianego kawału. Opowiada więc następny. Parę następnych osób się śmieje, tworzy się wokół niego grupka rozbawionych ludzi. Dodaje mu to nieco pewności siebie, dzięki czemu jest w stanie wykrzesać więcej uroku osobistego niż dotychczas. Impreza się rozkręca, co za ulga. Widzi mnie, uśmiecha się do mnie, bo chętnie kontynuowałby naszą przerwaną jakiś czas temu rozmowę. Ja jednak wychodzę bez pożegnania.
            Co tu się wydarzyło? Coś we mnie wyprojektowało na inną osobę cechy, których ona nie posiada. Bardzo prawdopodobne natomiast, że posiadam je ja, a mechanizm projekcji ma mi uniemożliwić ich dostrzeżenie, abym dalej mógł trwać spokojnie i bezpiecznie w niezachwianym dobrym mniemaniu o sobie.
            To naprawdę zdumiewające, ale jeśli uczciwie przyjrzymy się naszym opiniom na temat innych ludzi, znaczna ich większość będzie oparta na projekcjach i różnego rodzaju z góry powziętych uprzedzeniach, nie zaś na realnych przesłankach, najczęściej podszytych negatywnymi emocjami. Żyjemy w świecie iluzji, otaczających nas szczelnym kokonem i zasłaniających widok na znajdującą się tuż przed nami rzeczywistość.
To bardzo rzadkie: spojrzeć na drugą osobę jak na kogoś, kogo nie znamy. O kim nie wiemy nic. Jednak takie spojrzenie – o ile jesteśmy do niego zdolni – ma niezwykłą cechę. Umożliwia prawdziwe spotkanie. Nieznane spotyka nieznane. Zostawiamy za sobą gotowe sądy i opinie. Pozwalamy sobie nie wiedzieć. Pozwalamy sobie zobaczyć kogoś, jakbyśmy widzieli go po raz pierwszy w życiu. I nagle uświadamiamy sobie, że tylko tak patrząc jesteśmy w stanie naprawdę zobaczyć. Zobaczyć drugą osobę. Kogoś żywego. Kogoś innego.
Kogoś, kto za moment zapewne na powrót zmieni się w ekran, na który mój umysł ochoczo wyświetli kolejny zestaw projekcji, które czekają już gotowe do wyemitowania…