sobota, 7 czerwca 2014

Zmiana kierunku w procesie rozwoju

                Jest taki moment w procesie rozwoju religii chrześcijańskiej, który od wielu lat jakoś nie przestaje mnie zajmować. Mówiąc z grubsza chodzi o IV wiek i nawrócenie Konstantyna, które spowodowało radykalną zmianę wszystkich aspektów fascynującego zjawiska, które nazywamy chrześcijaństwem.
                Oczywiście, edykty Konstantyna nie są jedyną przyczyną tej zmiany – i nie kończy się ona wyłącznie na nich. One jednak zmieniają kierunek rozwoju całego procesu. Zaś to, w jaki sposób go zmieniły, zdeterminowało dalszy proces kształtowania się tej religii.
                Myślę, że w procesie rozwoju chrześcijaństwa istnieją dwa najważniejsze momenty zwrotne: śmierć Jezusa oraz szereg działań zapoczątkowanych przez Konstantyna, które w efekcie doprowadziły chrześcijaństwo do przeobrażenia się w oficjalną ideologię wszystkich kolejnych władców Cesarstwa (krótki epizod związany z osobą Juliana Apostaty nie jest niczym więcej niż mało znaczącym przerywnikiem). Jeśli chodzi o to pierwsze, nasza wiedza jest zbyt skąpa, aby cokolwiek odpowiedzialnie próbować o tym pisać. Drugie zaś jest już bardzo dobrze udokumentowane.
                Na poziomie prawnym zmiana wprowadzona przez Konstantyna nie jest żadną radykalną rewolucją. Po prostu zrównuje on, będące do tej pory religią „nielegalną”, chrześcijaństwo z innymi – uznawanymi przez Cesarstwo Rzymskie. Od edyktu z 313 roku jeszcze długa droga do represyjnych ustaw Justyniana z VI w., które pozbawiały majątków a częstokroć i życia obywateli przynależących do podejrzanych kategorii pogan czy heretyków (to wtedy właśnie na stosach masowo zaczęli ginąć Manichejczycy). Oczywiście, Konstantynowi nigdy nie przeszłoby przez usta tak oczywiste dla Justyniana wyznanie na temat heretyków i pogan: „Dość im, że w ogóle żyją”. Nie w tym jednak rzecz.
                Co tak naprawdę wydarzyło się za panowania Konstantyna? Religia dotąd prześladowana przez państwo stała się religią oficjalnie przez to państwo faworyzowaną. Miało to szereg bardzo istotnych – i jak się z czasem okazało nieodwracalnych – konsekwencji. Z jednej strony przed chrześcijanami stanęły otworem drzwi do kariery  na dworze cesarskim i nie tylko. Ich wiara nie była już powodem do strachu o własne życie. Przeciwnie, stała się wielkim atutem w państwie rządzonym przez wielkiego tej wiary orędownika. Z drugiej strony jednak religia, która dotąd zdecydowanie sytuowała się poza ziemskim porządkiem, stała się tego porządku częścią – i odtąd zaczęła zrastać się na dobre z organizmem cesarstwa. Stając się elementem państwa, chrześcijaństwo stało się też nieodłączną składową polityki. Tworząca się hierarchia biskupów i ich podwładnych (w dużym stopniu wzorowana na rzymskim aparacie urzędniczym) nie była już gronem nauczycieli mających przekazywać nauki Chrystusa. W coraz większym stopniu ludzie ci stawali się lokalnymi politykami, używającymi swych stanowisk do osiągania konkretnych politycznych (a przy okazji także osobistych) korzyści.  Nie trzeba było długo czekać, aż polityka wkroczyła i do teologii. A nad ludźmi uznanymi za heretyków zaczęło krążyć widmo czegoś znacznie groźniejszego niż wykluczenie ze wspólnoty wiernych.
                Zmiany bardzo szybko zaczęły być widoczne. Masy ludzi widząc co się dzieje zaczęły uciekać na pustynie Egiptu, Syrii i Palestyny, w poszukiwaniu bardziej autentycznego doświadczenia duchowego. Czymże innym jak nie kontestacją oficjalnego porządku był cały rodzący się ruch monastyczny? I ileż okrutnej ironii zawiera się w fakcie, że ci sami ludzie, którzy znaleźli się na pustyni w odruchu buntu przeciwko gorszącej symbiozie ich religii z Rzymskim Molochem, zostali potem sprytnie wykorzystani do celów jak najbardziej politycznych, kiedy to podpuszczeni przez Cyryla aleksandryjskiego, dopuścili się okrutnego mordu na Hypatii.
                I to jest chyba najbardziej jaskrawy przejaw przewartościowania, jakie w tak krótkim czasie dokonało się w chrześcijaństwie. Religia, która piętnowała zabicie człowieka jako najcięższy i najbardziej absurdalny grzech przeobraziła się niepostrzeżenie w religię, która czyni z zabijania jedno z narzędzi swojego rozwoju.

                Przerażająca metamorfoza.

środa, 5 marca 2014

Zrozumieć drugą osobę

                W pewnej tradycji powiada się, że prawdziwie kogoś zrozumieć to tyle, co się z nim zgodzić. W pierwszym momencie takie stwierdzenie może się wydać absurdalne. Pojawia się masa obiekcji: jak to, mam się zgodzić z X-em, tym idiotą? Mam mu przytaknąć, kiedy sadzi swoje głupoty? Albo: przecież Y nie wie, o czym mówi. To dyletant, nieświadomy swojej ignorancji. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność.
                Jak zwykle jednak, zanim zaczniemy wydawać gotowe sądy na temat innych, należałoby zacząć od siebie. Dlaczego uważam X-a za idiotę, zaś Y-ka za dyletanta? Może po prostu dlatego, że myślą inaczej niż ja? Czyli – jeśli się nad tym głębiej zastanowić – milcząco zakładam jako oczywistość, że tylko ja myślę „właściwie” i każdy, kto mojego sposobu rozumowania nie podziela, z założenia się myli. I na czym właściwie opiera się takie założenie? Na logicznych przesłankach? Nie, wyłącznie na moim zadufanym w sobie „ego”.
                Rozumienie drugiej osoby nie jest procesem, w którym punkt wyjścia stanowię „ja”. Wręcz przeciwnie. Ono zaczyna się właśnie w tej drugiej osobie, w moim wysiłku przeniknięcia do jej wnętrza. To jest początek, bez tego nic nie będzie możliwe. Próbuję wczuć się w drugiego człowieka, nie przyjmując tej zwodniczej perspektywy, która tak często powoduje we mnie złudzenie, że przecież wiem doskonale, co się w nim dzieje, bo go „znam”.
                Nie wiem nic. A to, co myślę, że „znam”, to jedynie moje projekcje – często własne wady, które jestem w stanie dostrzec tylko na zewnątrz, w innej osobie.
                Tak więc nic nie wiem. Nic nie zakładam z góry. Zaczynam badać, obserwować: „Dlaczego powiedział to, co powiedział?” „Z jakich emocji wynikają te słowa?” „Jakie doświadczenie spowodowało takie a nie inne słowa, działania, reakcje?”
                I wtedy czasem wydarza się taki rzadki moment, kiedy zaczynam r o z u m i e ć. Kiedy na krótką chwilę udaje mi się przeniknąć do czyjegoś wnętrza i odczuć wszystko, tak jak odczuwa ta osoba. Zobaczyć rzeczy jej oczyma. Zobaczyć s i e b i e jej oczyma.
I wtedy znikają wszystkie z góry założone „oczywistości”. Co pozostaje? Dwie ludzkie istoty naprzeciwko siebie.