niedziela, 26 sierpnia 2012

samoobserwacja


            Aby zacząć obserwować siebie, powinienem najpierw zawrzeć ze sobą umowę, że w trakcie przyglądania się własnym nawykom i reakcjom, nie będę starał się zmieniać niczego podczas obserwacji. Zasada ta jest trudniejsza do zastosowania niż się to z początku może wydawać.
            Kiedy widzimy, że robimy coś źle, naszym pierwszym odruchem zawsze będzie próba zrobienia tego dobrze. Natychmiastowa reakcja spowoduje, że spróbujemy naprawić błąd, zanim dokładnie zorientujemy się, na czym w ogóle on polega. W ten sposób jednak nie dość, że nie osiągniemy celu samoobserwacji, jakim jest zobaczenie naszych nawyków i mechanicznych sposobów reagowania, to jeszcze wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, próbując naprawić błąd jedynie pogłębimy go jeszcze bardziej. Na przykład, jeżeli zauważę, że pozycja mojego kręgosłupa, kiedy siedzę, jest krzywa, przez co mięśnie ramion i szyi napięte są zdecydowanie ponad normę, gdy natychmiast spróbuję to skorygować najprawdopodobniej wykrzywię kręgosłup jeszcze bardziej i powiększę napięcie mięśni, starając się w pośpiechu „naprawić” jedno i drugie.
            Aby wiedzieć, w jaki sposób pracować nad osiągnięciem prawidłowej postawy, muszę najpierw wiedzieć jak wygląd moja nawykowa nieprawidłowa pozycja kręgosłupa, które mięśnie napinam ponad normę i z czego to wynika. Na przykład, kiedy piszę intensywnie myśląc nad treścią, odkrywam, że mam tendencję do garbienia górnej części pleców, silnego napinania mięsni ramion i rąk oraz zakładania nogi na nogę i skręcania całego ciała w lewą stronę, przez co moje lewe ramię znajduje się niżej niż prawe. Przyłapawszy się na tym wszystkim, mogę – nie zmieniając pozycji ani napięć mięśniowych – badać dalej: zgarbione plecy wiążą się u mnie z ruchem do wewnątrz, z tym, że staram zamknąć się w sobie i odciąć od bodźców zewnętrznych, nieświadomie wierząc, że pomoże mi to osiągnąć lepszą koncentrację. Ponieważ moje krzesło jest zbyt niskie, muszę zakładać nogę na nogę i skręcać ciało na jedną stronę, aby zrekompensować sobie jego niewystarczającą wysokość, a jako że komputer znajduje się nieco za wysoko w stosunku do ramion, ręce cały czas są napięte w trakcie pisania. Itd., itp.
            Jeżeli od razu będę chciał cokolwiek zmienić, nie dam sobie szansy, aby cokolwiek zobaczyć. Przez co pozbawię siebie możliwości poznania swoich nawyków (ruchowych, emocjonalnych, mentalnych) czy zrozumienia sposobu ich działania. A dopiero wiedząc, jak one funkcjonują, umiejąc rozpoznawać je w sobie, jestem w stanie zacząć jakąkolwiek pracę nad nimi.
            Co ciekawe jednak – samo obserwowanie nawyków powoduje bardzo subtelną lecz zauważalną zmianę w ich sposobie działania. Stają się mniej mechaniczne. Oczywiście pod warunkiem, że umiemy powstrzymać się od reagowania i po prostu je zobaczyć.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Związki


            Jesteśmy tak skonstruowani, że żyjąc samotnie zwykle czujemy się niepełni, odczuwamy brak równowagi. Z drugiej strony, patrząc po własnym doświadczeniu, czy też rozglądając się wśród znajomych, nietrudno zauważyć, że szczęśliwy, dobrze dobrany związek, który nie powodowałby unieszczęśliwiania którejś ze stron bądź obu, to coś niezwykle rzadko spotykanego, raczej wyjątek niż reguła.
            To, że decydujemy się stworzyć z kimś związek rzadko bywa naszą świadomą decyzją. Decyduje raczej kontekst sytuacji, dominujące w nas w danej chwili pragnienie, cały skomplikowany splot czynników najróżniejszego rodzaju. Nawet gdybyśmy chcieli zweryfikować, czy z daną osobą mamy szansę na zdrową i spełnioną relację, nie dysponujemy żadnymi narzędziami, które by nam to umożliwiały (poza mglistą intuicją, którą i tak zazwyczaj ignorujemy).
            Wiążemy więc swoje życie z drugą osobą pod wpływem uroku jednej chwili, strachu przed samotnością lub zmysłowego pożądania, które notorycznie myli nam się z uczuciem. Trudno się dziwić, że szansa na powodzenie takiego przedsięwzięcia waha się na granicy błędu statystycznego.
            W jaki sposób można by przynajmniej częściowo zweryfikować stopień dopasowania i możliwość ewentualnego „dogrania się” z daną osobą już na bardzo wczesnym etapie znajomości?
            Każdy związek funkcjonuje na trzech różnych płaszczyznach, które choć w ideale powinny się uzupełniać, mają tendencję do tego, by działać całkiem niezależnie, często pozostając względem siebie w sprzeczności.
            Pierwsza z nich to płaszczyzna erotyczna. Jeżeli działa ona jak należy, oznacza to, że między dwojgiem ludzi istnieje przyciąganie, to co potocznie nazywamy „chemią”. Dwie osoby działają na siebie jak magnes, ich ciała lgną do siebie, spragnione swojej bliskości, ciepła i dotyku.
            Druga z nich to wymiar emocjonalny relacji. Czy czuję coś do drugiej osoby, czy jej obecność pobudza moje wewnętrzne odczucia do życia? Jeżeli ten aspekt działa prawidłowo, przebywanie z drugą osobą oznacza nieustanny ruch moich emocji, krążących wokół niej. Pragnę przebywania z nią, potrzebuję jej bliskości, bo czuję się wtedy bardziej żywy, intensywniej niż zwykle odczuwający wszystko wokół i wewnątrz.
            Trzecia wreszcie płaszczyzna to poziom wzajemnego porozumienia. Nie chodzi wyłącznie o komunikację, chodzi o coś więcej. O możliwość zrozumienia. Nie wystarczy sama chęć –choć bez niej w ogóle nic nie będzie możliwe. Jeżeli ja i moja partnerka naprawdę do siebie pasujemy, to będziemy w stanie zrozumieć nawzajem swój wewnętrzny świat, coś co zazwyczaj jest szczelnie zamkniętym królestwem, gdzie każdemu poza jego właścicielem niezwykle trudno jest się dostać. Będę w stanie zrozumieć jej potrzeby, będę wiedział na jakie ukryte źródła w jej życiu psychicznym wskazują różne zewnętrzne objawy. A co ważniejsze, będę potrafił opowiedzieć jej o tym, co dzieje się we mnie, w moim wnętrzu i będę czuł, że zostałem zrozumiany, że ona naprawdę wie, o czym ja mówię, jak nieskładnie by mi to wychodziło (bo takie rzeczy akurat bardzo trudno jest zwerbalizować, a jeśli już to wyłącznie przy pomocy trudnych do odszyfrowania metafor i symboli).
            Z reguły dzieje się tak, że działa jeden wybrany aspekt, bardzo słabo zaś lub w ogóle pozostałe. Ewentualnie jako tako funkcjonują dwa, za to trzeci nie funkcjonuje wcale. Oczywiście, ideał polega na tym, aby harmonijnie współdziałały ze sobą wszystkie trzy, ale – jak zapewne domyślają się już wszyscy moi czytelnicy – jest to zdecydowanie wyższa szkoła jazdy.
            

wtorek, 7 sierpnia 2012

Kim jestem?


            Z pewnością każdy z nas znalazł się wiele razy w sytuacji, kiedy to zrobił coś zupełnie wbrew sobie. Nawet nie dlatego, że ktoś nas sprytnie zmanipulował, nie dlatego, że ktoś aż tak bardzo namawiał, że w końcu powiedzieliśmy „dobrze” dla świętego spokoju. Nie, chodzi mi o sytuację, kiedy zrobiliśmy coś, po czym za jakiś czas uświadomiliśmy sobie: „Przecież chciałem zrobić coś dokładnie odwrotnego.”
            To, co się zdarzyło można by ująć w sposób następujący: zrobiłem coś, czego nie chciałem. I w domyśle rzecz jasna: ja zrobiłem – ja nie chciałem. Aby rozwikłać tę sprzeczność zadajmy sobie najpierw pytanie: czym jest to „ja”?
            Zrobiłem coś, czego nie chciałem. Czyli jakieś jedno „ja” wykonało działanie, którego inne „ja” nie chciało. Czyżbym był podzielony? Składał się z dwóch części? A jeśli tak, to która z nich jest prawdziwa? Takie myśli nieuchronnie prowadzą ku jednemu z najtrudniejszych pytań, jakie człowiek może sobie zadać:
            Kim jestem?
            Czy wszystkie moje zachowania to jestem „ja”? A może tylko niektóre? W takim razie do kogo należą te inne? I jakim cudem moje działania mogą nie być moje? A moje myśli? Czy to zawsze ja myślę? Czy też może jestem myślany przez coś innego, inne „ja”?
            Musimy teraz być ostrożni, bo wkraczamy na grząski teren, badanie którego w niejednym przypadku zakończyło się poważnymi problemami ze zdrowiem psychicznym.
            Od czego zacząć?
            Jak zwykle najlepiej od obserwacji siebie.
            Szybko z pewnością zauważymy, że naszymi działaniami, decyzjami oraz emocjami rządzą sprzeczności. Coś, czego wczoraj pragnęliśmy najbardziej na świecie, dziś wzbudza w nas niechęć i odrazę. Szczera wiara w jakąś ideę i osobę, która nas nią natchnęła, po paru miesiącach zmieniła się w równie szczerą nienawiść do obu.
            Czy obserwując siebie, zmienność moich nastrojów, emocji, pragnień i tym podobnych, jestem w stanie utrzymać koncepcję jednego „ja”, które nieodmiennie we wszystkim, co robię, myślę i czuję reprezentuje mnie? Czy może raczej jest tak, że wypełniają mnie sprzeczne osobowości – kłócące się nieustannie, przejmujące władzę jedna nad drugą? Przyglądając się swemu wnętrzu podczas najprostszych codziennych czynności, czy jestem w stanie zobaczyć tam w środku coś innego niż nieustanny chaos?
            Czy to jestem ja?
            Jeżeli tak, to które z tych walczących ze sobą „ja” jest moje? Czy któreś jest w ogóle? A jeśli żadne, to czym jest prawdziwe Ja i gdzie go szukać?
            Zacznijmy od pierwszego z tych pytań. Carl Gustav Jung ukuł swego czasu bardzo przydatne pojęcie „persony”. Słowo to po łacinie oznacza zarówno osobę, jak i maskę aktorską lub rolę. Persona jest więc naszą maską społeczną, rolą, jaką odgrywamy przed innymi, co więcej – której odgrywania ci inni często od nas oczekują. Oczywiście, ile sytuacji, tyle ról. Inny obraz nas mają rodzice, jeszcze inny koledzy ze szkoły czy z pracy, a jeszcze inny nasz partner czy partnerka. Często odczuwamy te role jako coś obcego, wręcz nienawistnego, a jednak to one rządzą naszymi zachowaniami wobec pozostałych osób. Co więcej, nie jesteśmy sprawnymi aktorami, którzy panują nad tym, co chcą zagrać, świadomie starają się wywołać określone wrażenie na innych. Wręcz przeciwnie – jesteśmy zdeterminowani przez nasze role, aby zachowywać się w sposób zgodny z ich logiką (jak bardzo nielogiczna by się nam ona nie wydawała). Innymi słowy – jesteśmy niewolnikami naszych ról.
            Jeżeli jednak są to tylko maski, to kim jest osoba, która je nosi (tudzież do której one przywarły)?
            W bardzo rzadkich chwilach zdarza nam się doświadczać pewnych sytuacji niepotocznych, w których widzimy nagle siebie jakby z zewnątrz i zaczynamy doświadczać nieznanego nam wcześniej spokoju oraz poczucia harmonii we wszystkim, co nas otacza. Codzienna gonitwa myśli przestaje przesłaniać nam obraz rzeczywistości i nas samych. Uświadamiamy sobie – nie tylko intelektualnie, ale czując to całym sobą – że istnieje pewien wyższy porządek, którego działanie odczuwamy tak na zewnątrz, jak i we własnym wnętrzu. Działania, słowa i emocje innych ludzi nagle stają się widoczne jak na dłoni, doskonale odczytujemy ukryte pod nimi intencje, częste sprzeczne z tym, co okazywane na zewnątrz. Widzimy to, lecz nie ma w nas potrzeby oceniania. Po prostu taki jest stan rzeczy na ten moment. Ten i ten człowiek podlega władaniu takich to a takich sił i czynników potężniejszych od niego, podobnie jak ja w tej chwili podlegam takim to a takim wpływom.
            Rzadkie to momenty, być może wielu z nas nie doświadczyło ich jeszcze nigdy w życiu. Są to jednak jedyne chwile, kiedy naprawdę wchodzimy w kontakt z naszym prawdziwym Ja. Cała reszta jest tylko odgrywaniem ról.