niedziela, 3 czerwca 2012

Terror posiadania racji


            Opowiem historię, którą zasłyszałem od znajomego. Jego dziewczyna, z którą mieszka w wynajętym mieszkaniu, pochodzi z Serbii. Tam się urodziła, wychowała, przeżyła koszmar wojny i koniec końców wyjechała do Polski, gdzie skończyła studia i pracuje. Pewnego dnia odwiedził ich właściciel. Przy kawie zaczął opowiadać o tym, jakie to rzeczy nie dzieją się w Serbii, jakie to stosunki nie panują tam między ludźmi i tak dalej. Oczywiście, nigdy jeszcze nie był w Serbii, ale co to zmienia. Dziewczyna, po pewnym czasie wysłuchiwania steku ewidentnych bzdur, zaoponowała nieśmiało, że nie przypomina sobie żadnej z rzeczy, o których mowa, a bądź co bądź spędziła w tym kraju większą część swego dotychczasowego życia. Jednak ta uwaga w niczym nie zachwiała pewności sądów właściciela, który powiedział tylko: „Ty nic nie wiesz, słuchaj, co ja mówię”.
            W tej absurdalnej sytuacji nie ma nic przesadzonego, jak już napisałem, wydarzyła się naprawdę. Jednak nawet gdyby się nie wydarzyła, obrazuje doskonale mechanizm, który działa w nas częściej niż nam się wydaje. Mechanizm, który sprawia, że tak często i tak całkowicie utożsamiamy się z naszą wiecznie nienasyconą potrzebą posiadania racji.
            Ile razy zdarza nam się wpadać w zdenerwowanie, ponieważ ktoś nie chce uznać naszych racji, mimo, że przecież to on się myli, a cała prawda jest po naszej stronie? Ile razy stajemy się z tego powodu agresywni, zaczynamy krzyczeć, napędzamy konflikt? Ile razy nie umiemy odpuścić, mimo, że widzimy, iż cała sytuacja prowadzi tylko do tego, że kogoś ranimy?
            A przede wszystkim – dlaczego takie istotne wydaje mi się udowodnienie innemu tego, że to on się myli, nie ja? Tak istotne, że gotów jestem w imię tego celu pokłócić się z nim, nawrzeczeć na niego, nawyzywać, obrazić, zaatakować, sprawić ból?
            Po to, żeby coś zrozumiał? Ale co właściwie? To, że we mnie jest prawda i tylko we mnie? Śmieszne, prawda? Ale czy nie o to właśnie chodzi?
            Kiedyś mój przyjaciel, po kłótni z pijanym ojcem, który po raz kolejny klarował mu, jakimi idiotami i zerami są odwiedzający go znajomi, analizując to, co właściwie się stało, wymyślił bardzo trafną metaforę. „Z punktu widzenia mojego ojca” – stwierdził – „ludzie dzielą się na dwie kategorie: jaśniaków i ciemniaków. Czołowy jaśniak to oczywiście mój ojciec. Inni jaśniacy to ci, którzy się z nim zgadzają, przytakują mu. Ciemniacy to ci wszyscy, którzy nie podzielają jego sądów i opinii.” Myślę, że trudno o lepszy opis tego mechanizmu. Mechanizmu, który działa tak samo w nas wszystkich. Nazwijmy go umownie: terrorem posiadania racji.
            Jak można go w sobie przyłapać na gorącym uczynku? To bardzo trudne. Ale możemy spróbować. Dajmy na to, że wydarza się po raz kolejny taka sytuacja: ktoś powiedział coś, co uznaję za nieprawdziwe. Reaguję – próbuję „nawrócić” go na „prawdę”. On oczywiście zaczyna oponować (tak naprawdę w nas obu działa w tej chwili ten sam mechanizm – obaj podlegamy terrorowi posiadania racji). W sposób nieunikniony zaczyna się konflikt i kłótnia. Jeżeli w pewnym jej momencie uda mi się ochłonąć, niejako stanąć z boku i popatrzeć na całą tę sytuację jak na coś, co dotyczy osób trzecich, wtedy z pewnością dostrzegę w sobie działanie tego mechanizmu. Kłócę się, bo chcę mieć rację. Nie po to, aby coś komuś wytłumaczyć. Obaj jesteśmy zdenerwowani, w tym stanie nie ma sensu żadne tłumaczenie, bo nasze emocje nie są zainteresowane zrozumieniem. A to emocje są odpowiedzialne za to, co się dzieje, nie umysły. Dlaczego więc reaguję w taki a nie inny sposób? Ponieważ tak ważna jest dla mnie prawda? Oczywiście, że nie. Reaguję tak, bo nie umiem inaczej. Bo tkwi we mnie głęboko ów największy jaśniak, który domaga się hołdów i uznania. Reaguję tak, bo nie potrafię nawiązać dialogu. Reaguję tak, bo nie umiem sięgnąć wzrokiem poza czubek własnego nosa.
            Reaguję tak, bo nie ma we mnie prawdziwej potrzeby zrozumienia drugiego człowieka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz