Ciekawym
paradoksem jest fakt, iż wszelki rozwój możliwy jest przede wszystkim dzięki
powstrzymującym go ograniczeniom. Aby bowiem doskonalić się w jakiejkolwiek
dziedzinie muszę pokonywać hamujące mnie granice. Weźmy pierwszy lepszy
przykład: rozciąganie mięśni. Załóżmy, że zacząłem praktykować jogę i
uświadamiam sobie, jak bardzo nierozciągnięte jest moje ciało, przez co
większość asanów okazuje się dla mnie niemożliwa do wykonania. Postanawiam
więc, że będę codziennie się rozciągał, wykonując odpowiednie ćwiczenia.
Pierwszą rzeczą, jaką muszę zrobić, jest precyzyjne określenie tego, do jakiego
stopnia w obecnej chwili są rozciągnięte moje mięśnie. Czyli ustalam, jaki kąt
rozwarcia nóg jest osiągalnym dla mnie maksimum, jak blisko kolan mogę
przyciągnąć klatkę piersiową, nie zginając ich itd. Następnego dnia,
rozciągając się próbuję przesunąć te granice choćby o pół milimetra. Trochę
mocniej rozszerzyć nogi, trochę bliżej przyciągnąć tułów do kolan. W ten sposób
właśnie pracuję ze swoimi granicami. Szybko odkryję, że zmieniają się one z
każdym dniem. Dziś mogę wykonać głębszy skłon niż wczoraj, w związku z czym
wyznaczam sobie nową granicę do pokonania.
W
„Gerontikonie” – zbiorze sentencji Ojców Pustyni oraz krótkich anegdot
zaczerpniętych z ich życia, znajduje się między innymi historia mnicha, którego
modlitwa miała taką moc, że Bóg spełniał wszystkie zawarte w niej prośby.
Pewnego dnia ów starzec poprosił o oddalenie odeń wszelkich pokus. Tak też się
i stało. Po kilku dniach naszego mnicha odwiedził inny starzec. Od razu
zorientował się, że z jego przyjacielem jest coś nie tak i próbował dociec
przyczyny. Gdy usłyszał historię o jego modlitwie i jej skutkach, natychmiast
zaczął go namawiać, aby znów się pomodlił – tym razem o przywrócenie pokus. Bez
nich bowiem nie ma rozwoju duchowego. Tak też się stało.
Ta historia
pięknie obrazuje wspomniany na początku paradoks.
Nasze
podejście do kwestii ograniczeń znamionują zazwyczaj dwie postawy: albo
rezygnacja z jakiejkolwiek próby ich przekroczenia albo forsowanie czegoś na
siłę bez uwzględniania ich istnienia. Obie opcje są równie jałowe. W pierwszym
wypadku używamy świadomości istnienia granic jako wygodnego pretekstu, który
usprawiedliwia naszą pasywność. W drugim udając, że nie istnieją możemy zrobić
krzywdę sobie lub innym.
Wracając do przykładu z
rozciąganiem. Mówiąc sobie, że nie ma sensu się rozciągać, bo ledwo mogę
pochylić kręgosłup do przodu bez zginania kolan, w związku z czym nie mam co
marzyć o dotknięciu kolan klatką piersiową, nie biorę pod uwagę możliwości
pracy z ograniczeniami mojego ciała. Dziś moje maksimum jest takie i takie, ale
jutro lub pojutrze będzie już o milimetr większe. Przy regularnym ćwiczeniu
postępy będą widoczne bardzo szybko. Z kolei nie zwracając uwagi na
ograniczenia, na przykład podczas pierwszej próby rozciągania od razu forsując
coś, co wykracza poza możliwości moich mięśni na dziś dzień, łatwo mogę je nadwyrężyć, a nawet zerwać sobie
ścięgno.
Słowem zawsze najpierw należy
zadać sobie pytanie: jakie są moje ograniczenia w tym konkretnym momencie.
Następnie zaś spróbować je przekroczyć. Choćby o setną część milimetra. I
pamiętać, że granica, na której zatrzymałem się dziś, jutro będzie punktem
wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz