Opowiem historię, którą zasłyszałem od znajomego. Jego
dziewczyna, z którą mieszka w wynajętym mieszkaniu, pochodzi z Serbii. Tam się
urodziła, wychowała, przeżyła koszmar wojny i koniec końców wyjechała do
Polski, gdzie skończyła studia i pracuje. Pewnego dnia odwiedził ich
właściciel. Przy kawie zaczął opowiadać o tym, jakie to rzeczy nie dzieją się w
Serbii, jakie to stosunki nie panują tam między ludźmi i tak dalej. Oczywiście,
nigdy jeszcze nie był w Serbii, ale co to zmienia. Dziewczyna, po pewnym czasie
wysłuchiwania steku ewidentnych bzdur, zaoponowała nieśmiało, że nie przypomina
sobie żadnej z rzeczy, o których mowa, a bądź co bądź spędziła w tym kraju
większą część swego dotychczasowego życia. Jednak ta uwaga w niczym nie
zachwiała pewności sądów właściciela, który powiedział tylko: „Ty nic nie
wiesz, słuchaj, co ja mówię”.
W tej absurdalnej sytuacji nie ma nic przesadzonego, jak
już napisałem, wydarzyła się naprawdę. Jednak nawet gdyby się nie wydarzyła,
obrazuje doskonale mechanizm, który działa w nas częściej niż nam się wydaje.
Mechanizm, który sprawia, że tak często i tak całkowicie utożsamiamy się z
naszą wiecznie nienasyconą potrzebą posiadania racji.
Ile razy zdarza nam się wpadać w zdenerwowanie, ponieważ
ktoś nie chce uznać naszych racji, mimo, że przecież to on się myli, a cała
prawda jest po naszej stronie? Ile razy stajemy się z tego powodu agresywni,
zaczynamy krzyczeć, napędzamy konflikt? Ile razy nie umiemy odpuścić, mimo, że
widzimy, iż cała sytuacja prowadzi tylko do tego, że kogoś ranimy?
A przede wszystkim – dlaczego takie istotne wydaje mi się
udowodnienie innemu tego, że to on się myli, nie ja? Tak istotne, że gotów
jestem w imię tego celu pokłócić się z nim, nawrzeczeć na niego, nawyzywać,
obrazić, zaatakować, sprawić ból?
Po to, żeby coś zrozumiał? Ale co właściwie? To, że we
mnie jest prawda i tylko we mnie? Śmieszne, prawda? Ale czy nie o to właśnie
chodzi?
Kiedyś mój przyjaciel, po kłótni z pijanym ojcem, który
po raz kolejny klarował mu, jakimi idiotami i zerami są odwiedzający go
znajomi, analizując to, co właściwie się stało, wymyślił bardzo trafną
metaforę. „Z punktu widzenia mojego ojca” – stwierdził – „ludzie dzielą się na
dwie kategorie: jaśniaków i ciemniaków. Czołowy jaśniak to oczywiście mój
ojciec. Inni jaśniacy to ci, którzy się z nim zgadzają, przytakują mu.
Ciemniacy to ci wszyscy, którzy nie podzielają jego sądów i opinii.” Myślę, że
trudno o lepszy opis tego mechanizmu. Mechanizmu, który działa tak samo w nas
wszystkich. Nazwijmy go umownie: terrorem posiadania racji.
Jak można go w sobie przyłapać na gorącym uczynku? To
bardzo trudne. Ale możemy spróbować. Dajmy na to, że wydarza się po raz kolejny
taka sytuacja: ktoś powiedział coś, co uznaję za nieprawdziwe. Reaguję –
próbuję „nawrócić” go na „prawdę”. On oczywiście zaczyna oponować (tak naprawdę
w nas obu działa w tej chwili ten sam mechanizm – obaj podlegamy terrorowi
posiadania racji). W sposób nieunikniony zaczyna się konflikt i kłótnia. Jeżeli
w pewnym jej momencie uda mi się ochłonąć, niejako stanąć z boku i popatrzeć na
całą tę sytuację jak na coś, co dotyczy osób trzecich, wtedy z pewnością
dostrzegę w sobie działanie tego mechanizmu. Kłócę się, bo chcę mieć rację. Nie
po to, aby coś komuś wytłumaczyć. Obaj jesteśmy zdenerwowani, w tym stanie nie
ma sensu żadne tłumaczenie, bo nasze emocje nie są zainteresowane zrozumieniem.
A to emocje są odpowiedzialne za to, co się dzieje, nie umysły. Dlaczego więc
reaguję w taki a nie inny sposób? Ponieważ tak ważna jest dla mnie prawda?
Oczywiście, że nie. Reaguję tak, bo nie umiem inaczej. Bo tkwi we mnie głęboko
ów największy jaśniak, który domaga się hołdów i uznania. Reaguję tak, bo nie
potrafię nawiązać dialogu. Reaguję tak, bo nie umiem sięgnąć wzrokiem poza
czubek własnego nosa.
Reaguję tak, bo nie ma we mnie prawdziwej potrzeby
zrozumienia drugiego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz